Etykiety

czwartek, 7 lipca 2016

EVEREST BASE CAMP | Gorak Shep (5164 m) - Everest Base Camp (5364 m) - Gorak Shep (5164 m) - Thokla (4653 m) dzień 12


Budzik dzwoni od 5, ja klasycznie nie jestem w stanie wydostać się z łóżka. Dodatkowo zniechęca cienka warstwa lodu na śpiworze. Walczę, walczę w końcu gdy słyszę głosy chłopaków za ścianą zwlekam się. Lepiej ruszyć z nimi, a właściwie z ich przewodnikiem. Zakładam wszystkie ubrania, które ze sobą zabrałam. Próbuję umyć zęby, niestety jest tylko zamarznięta woda, ratują mnie chłopaki butelkowaną. Okazuje się, że Gonkarna zaplanował start bez śniadania, trochę się boję czy to na pewno dobry pomysł ale z drugiej strony i tak nie dałabym rady nic zjeść. Ruszamy.

Jest straszliwie zimno ale tak na prawdę straszliwie. Mimo rękawic narciarskich i ogrzewaczy palce mi zamarzają. Nigdy nie czułam tak przeraźliwego bólu wynikającego z zimna. Jacek proponuje mi zamianę rękawicami, nie wiem czy jego są grubsze ale bezpalczaste więc lepiej grzeją. Odmawiam, mój błąd, że nie wzięłam dobrych rękawic dlaczego teraz jakiś obcy człowiek ma się przeze mnie męczyć. Dumy starcza mi na pół godziny. Gdy prawie płaczę z bólu i boję się odmrożenia przestaję się bawić w twardziela i zabieram rękawice od Jacka. Ufff, w końcu przestaje boleć. Po kolejnych 30 min dajemy sobie wzajemnie zgodę na wycieranie nosa nie swoimi rękawicami.

Idziemy dziwnie. Jest strasznie ciężko, właściwie skaczemy po kamieniach ale jakby w jakimś transie. W końcu wychodzi słońce i można rozluźnić mięśnie. Słońce też dziwne, mocno świeci ale jakby nie razi. Na szczęście Romek mnie strofuje, każe zakładać okulary przeciwsłoneczne bo co z tego, że nie razi skoro na tej wysokości słońce niebezpieczne. Potulnie się słucham, zakładam. 

Po 3h dochodzimy do wyczekanego Everest Base Camp.



Jacek, który odkąd się poznaliśmy wyklina tę podróż i jest na skraju wytrzymania, wybucha śmiechem widząc, że cel tej ogromnej wyprawy to kilka kamieni z napisem Everest Base Camp 2016. Ja jestem zachwycona aczkolwiek czytałam, że prawdziwy Base Camp jest kawałek dalej. W sumie wydaje się, że kawałek ale to pewnie kolejna godzina drogi. W oddali widzimy pomarańczowe namioty chcę tam pójść, Gonkarna mówi, że nie wolno, kurcze, a marzyłam o nagraniu relacji z namiotu jakiejś ekspedycji. Już widziałam siebie jak latam po tym namiocie i zaglądam ludziom do garów. Trudno.



Chłonę każdy fragment, strasznie mocno. Skórą, oczami, nosem, staram się poczuć wszystko i jeszcze trochę schować do kieszeni. Dawno, bardzo dawno nie czułam takiego osadzenia w tu i teraz. Nic innego nie istnieje. Zapatruję się w Ice Fall, który na wyciągnięcie dłoni, pomarańczowe namioty, Sherpów których spotkaliśmy po drodze. Chłonę każdą komóreczką. To już, to, tutaj szłam, to do tego miejsca się przygotowywałam. Olśnienia nie było, świat nie wywrócił się do góry nogami, tak na prawdę nic się nie zmieniło, a to już i tak dobrze. 

Chwilę się jeszcze kręcimy i czas zacząć wracać bo kawał drogi przed nami.

Wracamy do lodge, jem śniadanie, a właściwie próbuję je zjeść. Panowie proponują wspólną dalszą drogę, odciążenie mojego plecaka, itd. ja nie wiem jak kolano zachowa się na zejściach, nie chcę robić kłopotu więc się żegnam postanawiam dalej iść sama. Panowie wyruszają, ja próbuję się spakować i nagle dzieje się coś bardzo dziwnego. Wszystko zwalnia, mam wrażenie jakbym patrzyła na siebie z boku. Przekładam jedną po drugiej rzeczy, z miejsca na miejsce, nie jestem w stanie się spakować, myśleć logicznie, chce mi się tylko straszliwie spać. Mówię sobie, że tylko na 15min się położę, tylko chwilkę odpocznę, bo nawet nie jestem w stanie się spakować. Ale nie jestem w stanie rozłożyć śpiwora. Na szczęście przychodzi moment otrzeźwienia i zdaję sobie sprawę, że za żadne skarby nie powinnam teraz zasypiać, muszę jak najszybciej się spakować i zejść chociaż o 100m, chociaż 200 do Lobuche. Idzie, to wszystko jak po grudzie ale staram się trzymać planu. Po 40min w końcu jestem spakowana i ruszam. Opcja ruszenia na Gokyo kompletnie odpada. Po 2-3h i obniżeniu wysokości, powoli wracam do siebie. Strasznie, to było dziwne i trochę przerażające. Oczywiście dopiero teraz mi się przypomina, że przecież mam butlę z tlenem i mogłam sobie pomóc w ten sposób, no ale już po ptakach.


Idę dalej na trasie doganiam chłopaków. Idziemy razem. Pamiętasz jak pisałam ostatnio o miejscu do którego strasznie chciałam dojść, gdzie każdy kamyczek to jedna dusza co w Himalajach została? Wracając oczywiście też mijamy to miejsce, robi jeszcze większe wrażenie, bo piękna pogoda, chmury biegną jak szalone, a my przecież w górze więc przed nosem prześmigują. Nagle Jacek i Romek klękają i zaczynają się modlić. Ja wiem, że to może brzmieć dziwnie, nawet ktoś jak o tym opowiadałam zapytał czy oni byli normalni. Tak byli i uwierzcie mi, że dwa mocne męskie głosy, wypowiadające: "Wieczny odpoczynek racz im dać Panie..." w środku gór, z niosącym się echem, z szalonymi chmurami, to robi wrażenie. Ogromne. I na prawdę myślisz o tym każdym człowieku, o tej każdej duszy, co tutaj została. Do tej pory czuję dreszcze i otwieram szerzej oczy jak to wspominam. Jedno z najbardziej intensywnych przeżyć z całego wyjazdu.  


Ponowne spotkanie z chłopakami ma jeszcze jeden plus, godzinę przed końce wędrówki potrzebuję mocnych leków przeciwbólowych, szczęśliwie Romek ratuje mnie ketonalem, który później rozwala mi żołądek i zwijam się z bólu ale z drugiej strony nie idę żołądkiem, a nogami więc ważniejsze, żeby one działały. Dochodzimy do Yak Restaurant w Thokla (4620 m) i tutaj nocujemy, jestem straszną farciarą, bo tym razem Gonkarna stawia mi nocleg. 

Klasycznie wieczór spędzamy w stołówce, tam ciepło. Jest spora ekipa, dziwna ekipa. Jeden facet wokół którego wszyscy skaczą, usługują, a on pokazuje tylko palcem. Ja oburzona jeszcze bardziej bo targam ten plecuro-potwór, a ten siedzi z czystymi włosami (?!!!) i pokazuje, że to, że tamto by chciał. No jak to?! Odpowiedź jak to przychodzi kolejnego dnia okazuje się, że to jakiś członek yakuzy ze swoimi przydupasami. O zgrozo! 

Właściciel knajpy mnie poznaje, zagaduje, łazi za mną na fajka, po raz pierwszy od dłuższego czasu przypominam sobie, że jestem kobietą. Próbuję coś zjeść, niestety jeszcze się nie odblokowałam, ciągle ciężko, więc rozkładam spaghetti na dwie porcje kolację i jutrzejsze śniadanie. Ogólnie słabo się czuję jakbym miała być chora, nie chcę się dłużej wygrzewać przy kozie bo potem będzie mi jeszcze zimniej. Romek odprowadza mnie do pokoju daje jakieś leki, żegnam się z chłopakami bo nie wiem o której jutro wstanę, idę spać. Wpadnięcie w ramiona Morfeusza nie jest łatwe, za ścianą po lewej chrapie facet, za ścianą po prawej jakaś para zawzięcie o czymś dyskutuje, na przeciwko Jacek się brechta. Wkurzam się bo cieknie mi z nosa, nie mogę oddychać i do tego zasnąć, a jestem wykończona. W końcu udaje się, padam.