Etykiety

niedziela, 25 września 2016

Maraton Warszawski Bieg na Piątkę


To ważny bieg, z wielu względów. Tym razem ważny dla mnie, tak po prostu dla mnie i tylko dla mnie. Biegłam tylko dla siebie, trzymałam kciuki za kilka osób, tym razem nie kibicowałam.

Przed startem strach, gonił strach. Cel był prosty całość w 35min, biorąc pod uwagę ostatnie treningi (09/2016 38:49-36:07) plan ambitny. Założyłam też, że jeśli wolniej, nic się stanie. Ostatnio dużo rzeczy robię wolno i chcę robić wolno, robię wolno, po prostu. Tak mi dobrze.

Oczywiście biorąc pod uwagę, że gdy kończyłam biegać, 5km zajmowało mi 29:46min, to na początku trochę frustrowało. Teraz chcę wolno, powoli, krok po kroku, już nigdzie mi się nie spieszy.

Zakładałam 5-6min biegu/1min marszu. Skończyłam na 32:48min/0min marszu, mhm 5km ciurkiem. Jestem z siebie strasznie dumna. Szalenie dumna. Wzruszona okrutnie tym wszystkim. 







wtorek, 13 września 2016

EVEREST BASE CAMP | Katmandu i Happy Holi! - dni kolejne


Leżymy sobie leniuchujemy, czytam nam przewodnik po Katmandu, żeby coś ciekawego znaleźć i dochodzę do działu ze świętami. Znajduję święto zwane Holi, które dzieje się na przestrzeni marca-kwietnia, przypomina nasz lany poniedziałek. Czytam dalej, że ludzie biegają, sypią się kolorowymi pyłkami, leją wodą i w ogóle czad. No to już snujemy jak byłoby fajnie gdybyśmy trafili na ten dzień, gadamy, gadamy. Wieczorem wychodząc na kolację, dopytujemy o święto okazuje się, że jest ono jutro! Zachwyceni fartem, snujemy tysiąc wersji tego dnia, że kupimy takie ogromne karabiny na wodę i będziemy latać cały dzień i w ogóle super. Zasypiamy z myślą, że jutro wydarzy się coś wspaniałego.

Wstajemy rano zapał opada. Gadamy, że to pewnie jak teraz lany poniedziałek, że mało dzieciaków lata i co tylko my będziemy z tymi karabinami. Idziemy na mały rekonesans i śniadanie. Dostajemy nieśmiało pierwszym proszkiem, no bo turyści i nie wiadomo do końca czy wolno. Zajarani, że jednak coś się dzieje, idziemy założyć ciuchy, które mogą się zniszczyć i ruszamy w miasto. A taaaaammm...

Czad! 

Już po chwili okazuje się, że to prawdziwa wojna. Proszki fruwają, baloniki z wodą lecą z góry, z dołu, z boku. Już tutaj nikt się nie przejmuje, że turyści, to regularna wojna!!! Bawią się wszyscy i co ciekawe, to nie jest tak, że ten proszek się na kogoś rzuca tylko podchodzi do drugiej osoby smaruje nim twarz (jedni robią to delikatnie, inni po prostu całą Cię nacierają) i składa życzenia: Happy Holi! Naprawdę bawią się wszyscy, mam małe wątpliwości gdy bezpalczasty bezdomny smaruje mnie po twarzy, tą ręką bezpalczastą ale do tej pory nic mi nie odpadło więc raczej się niczym się nie zaraziłam.

Czad!

 

Gdy już nie mamy siły i proszki się pokończyły wracamy do hotelu ale jest fajnie miło słonecznie więc siadamy na schodkach przed i pijemy piwko, potem kolejne. W międzyczasie dosiada się do nas kilka osób i tak siedzimy parę godzin upaciani, w słońcu, szczęśliwi, sącząc zimnego browarka.
 







Mega polecam znaleźć się tam tamtego dnia.

piątek, 9 września 2016

EVEREST BASE CAMP | Katmandu - dni kolejne



Rano wstajemy wracamy do Katmandu. Po wczorajszych szaleństwach nie jestem w stanie używać stóp, a tym bardziej założyć buciorów więc pozostaje mi podróż w wełnianych skarpetach i japonkach. Chyba nikt się nie zdziwi jak powiem, że na lotnisku spotykamy Jacka. Żegnamy się z Jackiem, Jubo-tragarzem i szussss lecimy. Jakoś dłużej bo coś się dzieje ale ja jeszcze próbuję łapać ostatnie widoki więc wydłużenie drogi mi nie przeszkadza.







Pierwszy dzień w Katmandu, to taki trochę dzień organizacyjny. Nie mamy hotelu, nie wiemy za bardzo co i gdzie zjeść, nie mamy luźnych ciuchów więc jeszcze trochę chodzimy i ogarniamy. Nikt z nas nie planowałam tego Katmandu, to miały być stacje przejściowe, a tutaj magia proszę Państwa magia się dzieje.



Kolejne dni, nawet nie wiem ile ich było, to magia. Ciało, głowa oddają ostatnie dni. Gdzieś boli, gdzieś swędzi, gdzieś schodzi skóra ale już nic nie trzeba. Nasz cały czas w Katmandu po prostu płynie. Wszystko jest jakby z boku, z tyłu. Nikt nie myśli o tym co się dzieje w Warszawie, żyjemy w jakimś zawieszeniu jakby ten czas tutaj był jedynym prawdziwym, a cała reszta nie istniała. Płynie cudownie w takim zatraceniu. Niczego od nas nie wymusza, są dni gdzie się szlajamy po sklepach, są takie gdzie leżymy całymi dniami i czytamy, są takie wieczory gdzie siedzimy na krawężniku i gapimy się na ludzi, są takie gdzie idziemy w melanż. Po drodze mamy szczęście trafić na holi, więc cały dzień biegamy w kolorowych pyłkach. Wszystko płynie, każdy dzień mimo tego, że taki sam to inny. Mnóstwo rzeczy zachwyca, mnóstwa obrzydza (wciąż więcej, dużo więcej zachwyca).

To teraz po kolei.

Zasłużone pierwsze miejsce wędruje do, tamtarmtam...

1. ŻARCIE!



Oooo tak! Ja z tych co potrafią zjeść cały wszechświat i próbować ubóstwiam więc zażeram się okrutnie. Spodnie, które po pobycie w górach spadają przez biodra po powrocie bardzo ładnie zaczynają się dopasowywać do ciała. Dzień zaczynam od: Cześć! Juuuubyyyyy... Palak paneer, potem do listy dochodzi egg masala. Wszystko jest przepyszne. Szukamy najbardziej schowanych, miejscowych, czasem najbardziej obleśnych miejsc. Zażeramy się jak dzicy. Wspomniany palak panner, egg masala, coś a'la Nepal Set, wszystkie możliwe naany, roti. Do tego całe żarcie uliczne tutaj jakiś naleśnik z warzywami, coś czym się wszyscy zażerają okazuje się, że to płuca czegoś, jakieś dziwne szaszłyki i inne przekąski od Pani która wygląda jak stara burdel mama. Na deser obowiązkowo lassi, które jest tak słodkie że nie mamy siły po nim dojść 500m do hotelu. Juby zabiera mnie też na prawdziwą kolację. Jemy wszystko co nowe, co można spróbować i mogłabym o tym godzinami ale niech zdjęcia mówią za siebie. :)



















P.S. Jedyna zasad, to przed/po walnąć lufkę, tak profilaktycznie, na żołądek, na ewentualne zatrucie. ;)


2. ZWIEDZANIE



Zwiedzania u nas mało, zdecydowanie chętniej się szwendamy, co też formą zwiedzania ale nie przewodnikową. Któregoś dnia jedziemy do Swayambunath, czyli świątyni małp. Duuuużoooo małp, dzikich małp, duuużoooo much, gorąco i duszno ale warto było. Jubcio źle się czuje więc kima na ławce, a ja idę zwiedzać.









  



3. WIECZORNE SZWENDANIE


Oj tak to też lubię. Chyba w ogóle jestem wieczornym szwendaczem. Szwendamy, przysiadamy, patrzymy, zaczepiamy ludzi, ludzie zaczepiają nas. Jest duży ruch, harmider. I tak szwendamy się jak ten ruch jest na prawdę duży do momentu aż robi się całkowicie pusto ciemno, bo tam przecież nie ma latarni.















C.D.N

W kolejnym odcinku Happy Holi!, dzienne szwendanie i zobaczymy co jeszcze wymyślę.

Buźka!