Etykiety

środa, 4 października 2017

GÓRY - LEKCJA POKORY cz.2 | Najromantyczniejsza podróż, co najmniej na cały świecie!


DZIEŃ 1

Dzień pierwszy ma w sobie ostatnią godzinę dnia Zero. O 23 stawiam się na Dworcu Centralnym czekając na pociąg. Nie wiem o co chodzi, pociąg ma odjechać o 23:05, na tablicy pojawia się coś innego, a z głośnika płynie: pociąg opóźniony z 22:58 wjedzie na stację..., no to jak? Są jakieś trzy pociągi do Zakopanego, który mój?! Jestem straszną panikarą jeśli chodzi o wsiadanie do czegoś w określonym czasie. W ogóle nie lubię wsiadać, nigdzie. Nie wiem skąd ja to mam ale mam, pewnie po Ojcu. Chodzę od tablicy, do tablicy, sprawdzam w internecie, gdyby nie jakość infolinii PKP pewnie bym tam jeszcze zadzwoniła. No panika. 

W końcu siadam na plecaku i myślę sobie ile pociągów może jechać do Zakopanego o 23:00, 29 września? No ile? No pewnie nie za dużo. A nawet jeśli, to i tak dojadę do niego jednym z trzech. Postanawiam osiąść spokojnie jak kwiat lotosu na tafli wody, a właściwie posadzce Dworca Centralnego i po prosty wychillować. Po 15 minutach okazuje się, że pociąg trójwidmo, to jednak jedna maszyna i do tego moja - wsiadam.

I tutaj roztoczę Wam piękną historię, zachwycona jestem nią po dziś dzień. Kupiłam bilet z kuszetką. Wydało mi się, to niezwykle romantyczne, cudowne w koncepcji, zamyśle, miałam nadzieję, że w wykonaniu również. Zachwycona tą wizją próbuję się przepchać z ogromnym plecurem korytarzem, dochodzę do swojego pokojo-przedziało-kajuty, myśli krzyczą ahoj przygodo! Wchodzę, raczej niezbyt zgrabnie, wydając dźwięki spadających pokrywek od garnków na posadzkę w środku nocy. Wchodzę, okazuje się, że już ktoś tutaj jest i śpi za kotarką. Kajam się w myślach, kurdę, pierwsza wtopa. Czas się zrehabilitować więc na paluszkach, na wpół wstrzymując oddech próbuję zdjąć plecak i wyjąć potrzebne rzeczy. Uff, udaje się ale dalej nie oddycham. 

Mam miejsce na samej górze, myślę sobie już teraz tylko ciach i nikomu więcej nie będę przeszkadzała. Ale patrzę tak na te kuszetki i za cholerę nie wiem jak ja mam się tam wdrapać. No zawsze marzyłam o nauce wspinaczki ale może niekoniecznie w pociągu. Myślę, rozważam, na zdjęciach była drabinka, biorę duży wymach, no ni cholery. Z pomocą biegnę do wujka Google, on musi wiedzieć. W tym momencie wchodzi Pan, który ma ze mną spać w przedziale. 

Wchodzi mówi normalnie, nie szeptem, ma w nosie czy obudzi kogoś za kotarką - burak jakiś! Ja z kolei cichutko witam się, delikatnie, szeptem pytam go czy on wie jak ja tam mogę się wdrapać, na górę samą, na migi pokazuję. Pan łapie za zasłonkę, a za nią...

...drabina i ani wpół śpiącej osoby... No dobrze, czuję się jak i-dy-jo-tka. Pan mnie opuszcza, ma w drugim przedziale dwójkę dzieci i kolegę, pyta czy nie będzie mi przeszkadzało jak przyjdzie później, myślę sobie, że wolałabym się przytulić od razu ale nie werbalizuję tego cudownego żartu, tylko przytakuję. Właściciel trzeciej kuszetki już się nie pojawia więc na spokojnie mogę się przebrać, wdrapać na górę. No drodzy Państwo, rozkładam się ja w lordowskim łożu. W prawej ręce książeczka, w lewej piwerko, czego więcej chcieć od życia? Myślę sobie o! nagram relację na blożka mojego kochanego cobyś Czytelniku drogi mógł pobyć trochę w moim świecie i poczuć to wszystko również, opowiem jak fajnie i jak to wszystko działa (gdyby ktoś nie wiedział gdzie jest drabinka, na przykład). Wciąż zachwycona jestem wizją romantycznej podróży na kuszetce. Rozpoczynam płomienne przemówienie do telefonu, pełne werwy, radości i zakochania, w tym momencie, nagle wchodzi Pan. Zażenowana sama sobą, szybko wyłączam telefon i chowam się pod koc, pod którym dopijam piwko.


Padam szybko, jednak noc spędzam w półśnie. Półsen, to strasznie ciekawa rzecz, wtedy wszystko czuje się mocniej. Ból jest mocniej odczuwalny, wizje bardziej odważne (o mój Boże ile to ja razy podbiłam świat w takim właśnie półśnie, oczywiście byłam pewna, że te wszystkie plany z samego rana, od razu wdrożę w życie). Tutaj w półśnie bardzo mocno czuję prędkość i zakręty. Na każdym mocniejszym mam wrażenie, że pociąg zaraz przewali się na bok, oczywiście towarzyszą temu obrazy wszystkich możliwych katastrof kolejowych, które widziałam lub nie.

Mocniej zasypiam gdzieś po czwartej. Nagle budzę się, cholera! Już dojechałam! Zapalam światło, zeskakuję z trzeciego piętra ląduję z telemarkiem, walnięciem w podłogę budzę mojego cierpliwego lokatora, który patrzy na mnie jakby spadła z księżyca, a nie górnej kuszetki. Patrzę jeszcze raz na zegarek, jest 5:30, dojedziemy za 1:30, przyśniło mi się, że już jesteśmy... Niezgrabnie dygam mamroczą pod nosem "Pan śpi dalej, nic się nie stało", zdaje się, że udaję że czegoś szukam na podłodze, po czym szybko wdrapuję się na górę zażenowana sobą again.

O 6:30 budzi mnie konduktor oddając bilet. Mam pół godziny, żeby się ogarnąć. Lecę umyć zęby, szybko się przebieram zdążam na styk.

Niezależnie od małego performencu, który przygotowałam dla mojego współpodróżnika sam sposób podróży uważam za idealny. Jest wygodnie, ciepło i czysto, nie tracisz zupełnie czasu na podróż, nie płacisz dodatkowo za nocleg. I naprawdę jest to niezwykle romantyczne.

Wysiadam i wiecie co? No zaczynam czuć tę przygodę całym ciałem, całą sobą. Jest rano, chłodnawo, wszystko pokryte lekkim przymrozkiem, para unosi się z ust. O takiej godzinie i przy takiej pogodzie wysiadają tylko ludzie, którzy gdzieś zmierzają, którzy idą zrobić coś ważnego. Takim właśnie ważnym człowiekiem się czuję. Takim z jakąś tajemniczą misją.

Idę do wejścia głównego, gdzie jestem umówiona z Arturem. Artura znam z poprzedniej pracy, gdyby ktoś nam powiedział trzy lat temu, że z własnej, nieprzymuszonej woli spotkamy się w Zakopcu myślę, że obydwoje puknęlibyśmy się w głowy, za które zdarzało nam się służbowo wzajemnie łapać. :) 

Strasznie cieszę się z tego spotkania. Raz z samego spotkania, dwa z tego, że nie będę sama przez te pierwsze godziny. Nie znam zupełnie Tatr, jestem tutaj po raz pierwszy w wieku świadomym, pomoc kogoś doświadczonego to ogromny skarb. 

Dojeżdżamy wspólnie do Kościeliska, robimy małe zakupy w kiosku. Podczas zakupów, ja oczywiście muszę zrobić przepak, jacyś górale się ze mnie nabijają, pytając czy się wyprowadziłam z domu. Ruszamy.

fot. A. Bułatowicz

Każdy kto podróżował kiedyś z ciężkim plecakiem, wie że pierwsze godziny to walka z bólem płuc. Ale takim naprawdę mocnym bólem. Ciężar, wysiłek płuca próbują pompować ale nie do końca wiedzą jak, no trzeba to przetrwać. Mimo to idzie się fajnie, dobrze rozmawia, po kilku kilometrach siadamy na pieńku pijemy piwko. Idziemy dalej, dochodzimy do Hali Ornak, tam czas na szarlotkę. 

Spokojnie, miło, bez żadnej spinki. Artur podprowadza mnie jeszcze kawałek do góry ale później musi wracać, żegnamy się. Uzbrojona w pomocne rady i mapę ruszam dalej sama. 

fot. A. Bułatowicz
fot. A. Bułatowicz
fot. A. Bułatowicz


CiągDalszyNastąpi, a w kolejnym odcinku:

Historie mrożące krew w żyłach tylko dla osób o mocny nerwach. ;)

Cheers!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz