Etykiety

piątek, 29 grudnia 2017

ROWEREM PO WSCHODZIE 3 | Białystok - Bondary - Kleszczele - Stare Buczyce - Terespol dzień 4-7

DZIEŃ 4 Białystok - Bondary


Zgadniecie z jakim postanowieniem się budzimy? Że tym razem musimy się ogarnąć i zaplanować wszystko wcześniej. Nie można tak, zbyt długo szczęście nam sprzyja w końcu nas opuści. Jesteśmy mocno wymęczone. Za mało snu, za dużo kilometrów i niespodziewanych sytuacji. 

Krzątamy się, marudzimy, w końcu o 11 wyruszamy. I nie jest łatwo bo nie wiemy gdzie jesteśmy i gdzie mamy jechać. Lokalersi nie mają pojęcia czym jest green velo i jak wrócić na szlak więc jeździmy w kółko smędząc, nie mogąc znaleźć wyjazdu. Uznajemy stop. To ma nam sprawiać przyjemność. Wypijamy piwko i lepszych nastrojach od razu znajdujemy trasę.


Większość dnia jedziemy przez lasy, męczymy się okrutnie z pełnym obciążeniem, po wertepach. Co chwila robimy przerwę, no nie mamy już sił zupełnie.


Szczerze mówiąc nie pamiętam za bardzo tego dnia i tego co się podczas niego wydarzyło. Znowu zastaje nas noc, szukamy pola namiotowego w jakiejś ciemnej dziurze, za cholerę nie możemy znaleźć. W końcu udaje nam się odszukać miejską plażę nad Siemianówką, a tam dzika impreza miejscowych.

Po 86 km dojeżdżamy po ciemku, bez jedzenia i picia. Jacyś chłopacy koniecznie chcą się zaprzyjaźnić, pomagają nam rozstawić namiot, zapraszają na imprezę. Okazuje się, że mają jedzenie więc na chwilę się do nich podłączamy ale wszyscy są strasznie młodzi i jeszcze bardziej pijani, więc dziękujemy i kładziemy się spać. Co nie jest łatwe bo przez pół nocy jakaś para prowadzi dziki bój, więc wysłuchujemy z kim dziewczyna czego nie robiła.



DZIEŃ 5 Bondary - Kleszczele



Rano budzimy się z mocnym niesmakiem, myjemy w jeziorze i wyruszamy o 10. Szybko znajdujemy sklep i jemy długie śniadanie w rowie.

Ruszamy na dobre.

Znowu większość trasy prowadzi przez lasy, a my bez sił, postanawiamy ominąć Białowieżę i dłuższy postój robimy w Hajnówce na przepyszne pielmieni z zimnym piwkiem z sokiem imbirowym - na wspomnienie ślinka mi cieknie. Tam organizujemy sobie nocleg w Kleszczelach.



Przed nami jeszcze 30 km więc ruszamy po 17 dalej ale naprawdę nie mamy siły. Co pięć kilometrów wymyślamy kolejne rzeczy, które koniecznie musimy zrobić. Tu przerwa na siku, za chwilę na papierosa, coś mi dynda przy sakwie, muszę poprawić. Odliczamy co sto metrów i przerwa.

W końcu udaje nam się dojechać chwilę przed 20. To nie jest dobry czas ale z drugiej strony biorąc pod uwagę nasze poprzednie wyczyny nie jest źle.

Mieszkamy u przekochanych Państwa, w takim babcinym pokoju na samym dole, na półpiętrze jest kuchnia, a na górze mieszka cała ogromna rodzina Romów, którzy z uwielbieniem w kółko słuchają Krzysia Krawczyka - my też kochamy, więc od razu łapiemy nić porozumienia.

Szczęście jest bezgraniczne. W końcu łóżko, normalna łazienka, kuchnia i do tego Krzysio. Coś jemy ale jak łatwo się domyślić zbyt długo nie siedzimy, dzisiaj nabite 80 km.

P.S. Teraz będę niepoprawna politycznie - okradłyśmy Cyganów! Miałyśmy otwarte opakowanie w ogórkami kiszonym z których się lało więc ukradłyśmy im pusty słoik, żeby to jakoś zapakować. No nie ma czym się chwalić ale samo w sobie wciąż mnie bawi.


DZIEŃ 6 Kleszczele - Stare Buczyce



Zgadniecie jaki jet plan na dzisiaj. ;) Taki sam. :) Ale dzisiaj już zupełnie wszystko odmawia nam posłuszeństwa. Nie mamy pomysłu jaką techniką wsiąść na rower. Jesteśmy całe poobijane, chcemy się poddać.

Przy śniadaniu planujemy jak ściąć trasę, żeby zrobić mniej kilometrów.

W końcu ruszamy około 12. jedziemy już bardzo wolno i jesteśmy znowu po środku niczego. Nie ma żadnego sklepu w okolicy, a my bez wody do tego parno, duszno. Zaczepiamy ludzi, którzy pracują w ogródku czy nam nie naleją trochę wody z kranu, dostajemy dwie butle pysznej wody ze studni. Zaczyna błyskać, wiać, grzmi jak diabli. 

Okazuje się, że jednak nie można od tak skrócić sobie trasy. Wpierniczamy się w ogromne piachy, po których nie da się jechać, przez ponad godzinę pchamy rowery w pełnym słońcu po piachu.




W końcu udaje się wsiąść na rower, jedziemy dalej. Około 16 znajdujemy knajpę, siadamy na porządny obiad. Biorę telefon, sprawdzam co dalej i okazuje się, że musimy przeprawić się promem. Wszystko fajnie ale prom za 10 minut przestaje chodzić i nie ma możliwości, żebyśmy do niego zdążyły, rezygnując z niego musimy dołożyć do trasy ok. 100 km. Bez szans, jutro musimy być w Warszawie, a każde kolejne 10 km, to prawdziwa walka.

Dzwonię do Pana od promu, błagam go żeby poczekał na nas. On, że leje, że pusto, że do domu chce i nie. Udaje się go ubłagać obiecując dopłatę. Kończymy jedzenie i lecimy na prom. Dojeżdżamy, leje już całkiem porządnie, prom czeka z dwoma samochodami, okazało się, że dzięki nam udało im się jeszcze zabrać więc pokrywają nasz przejazd.


Teraz tylko znaleźć nocleg. Znajdujemy agro u Mańka ale znowu nie możemy znaleźć. Dojeżdżamy do Mańka po 21 i 70 przejechanych 70 km, a on się okazuje najmilszym człowiekiem na świecie. Dostajemy mały pokoik z łazienką, z kibelkiem, z łóżkami i czystą pościelą. Potem okazuje się, że w stodole jest kino, za stodołą basen, no cud, miód, malina. Myjemy się, idziemy do kina. Nie ma już miejsc do siedzenia, więc kładziemy się na podłodze, na której zasypiam.




DZIEŃ 7 Stare Buczyce - Terespol

Od rana leje ale nie ma czasu na narzekanie, musimy zdążyć na pociąg. Żeby nie było trochę marudzimy ale w końcu pakujemy się i ciach jedziemy do Terespola. Tego dnia mamy zaplanowane już tylko 40 km, więc bez problemu powinnyśmy zdążyć. 

Leje ale nie przejmujemy się, mały dystans jak dobrze się zepniemy w 2-2,5 h będziemy na miejscu w pociągu przebierzemy się w suche ciuchy, zjemy obiad w Terespolu, wypijemy piwko. Tniemy po asfalcie nic nie wskazuje na kolejne przygody.

Nagle woła mnie Sylwia i mówi, że coś jej dudni w oponie. Sprawdzam widzę jakiś listek, to na pewno on. Po chwili okazuje się, że to jednak nie on, zaczyna schodzić powietrze...

Zaprawione w bojach zatrzymujemy się na poboczu. Zdejmujemy koło, oponę, wyjmujemy dętkę. maczamy ją w przydrożnym rowie, wiemy gdzie jest dziura. Wyjmujemy łatki, zaklejamy, zakładamy wszystko dumne z siebie jedziemy dalej. Po 5 km znowu kapeć...

Leje już niemiłosiernie, spychamy rowery do jakiegoś lasku, żeby ochronić się przed deszczem. Powtarzamy operację. Jednak wszystko jest już tak mokre, że nie ma szans żeby choćby jedna łatka przykleiła się do opony, nie jesteśmy w stanie tego osuszyć. W desperacji naklejamy wszystkie łatki jak leci. Wsadzamy, dmuchamy, po 3 km flak. 

No nie ma co zrobić. Dzwonimy do naszego Mańka, on próbuje zorganizować pomoc. My w tym czasie pchamy rowery, co nie jest najbezpieczniejsze biorąc pod uwagę, że leje tak że świata bożego nie widać, a my idziemy drogą krajową. Nikt się nie chce zatrzymać i nam pomóc. W końcu w oddali widzimy dwa domki. Więc pełne nadziei chociaż nie wiem jakiej, żeby chociaż przed deszczem się schować, bo mam już sine usta od zimna, biegniemy do nich.


Pierwszy domek, zabity dechami, idziemy do drugiego, przechodzimy przez bramę, ktoś otwiera. Na tamten moment szczerze chyba lepiej byłoby gdyby nikt nie otworzył. No Pan wygląda jak z najgorszego wydania programu "Uwaga" o tych co po cichu zabijają przejezdne dziewczyny, a trupy w piwnicy trzymają. Nagle zza niego wychodzi drugi taki sam ogromny. Pamiętacie tego ogromnego typa z psychodelicznej wersji "Jasia i łodygi fasoli"? To, to właśnie się dzieje. Patrzymy po sobie z Sylwią, głośno przełykamy ślinę. Zaczynam mówić, że pociąg, guma, a to kolejna dętka i zimno, że deszcze. Patrzy na nas jak na wariatki. Pytamy czy ma jak naprawić albo do Terespola nas dowieźć - ma, kochany.


Zakłada przyczepę, ładuje nasze rowery, nas i jedziemy. Uratowane lądujemy w Terespolu chwilę przed czasem, widząc jak wydłubujemy ostatnie wymięte, mokre 10 zł nie chce od nas w ogóle wziąć pieniędzy ale w końcu coś mu wciskamy, dziękujemy, lecimy kupić bilety i idziemy coś zjeść. Oczywiście w przydworcowym barze spotykamy się niewybrednymi żartami na temat posiniaczonych nóg i czego by nam Panowie nie wymasowali ale trudno, to strasznie ale chyba już do tego przywykłyśmy.


Ostatecznie ładujemy się do pociągu, kontynuując tradycję wypijamy piwo w Warsie i szczęśliwe po dwóch godzinach z hakiem jesteśmy w Warszawie.



czwartek, 28 grudnia 2017

ROWEREM PO WSCHODZIE 3 | Suwałki - Perkuć - Osowiec Twierdza - Białystok dzień 1-3



W Suwalszczyźnie zakochałam się ponad rok temu, po raz pierwszy pojechałam tam czysto turystycznie i ciach strzała amora uderzyła. Od razu postanowiłam wrócić na rowerze i wróciłam po niecałych trzech tygodniach. Jak to w życiu bywa co za dużo, to niezdrowo. Tym razem miłość nie była odwzajemniona ale o tym relacja tutaj:


Tym razem postanowiłam absolutnie nie dać się Suwałkom, nie ruszać na północ tylko od razu zjeżdżać do Terespola przejeżdżając przez wszystkie północno-wchodnie parki narodowe.  Łącznie 500 km. Więcej planów nie ma. Wiemy mniej więcej jak jechać, wiemy mniej więcej ile kilometrów powinnyśmy przejechać dziennie i tyle. Przyświeca nam tylko jedna myśl:


Spotykamy się wieczorem wcześniej u Sylwii, tradycyjnie przepak, winko, "Żony Hollywood", rano ruszamy na Dworzec Wschodni.


DZIEŃ 1 Suwałki - okolice Perkuci


Kto jechał ten wie. Nie jest, to podróż należąca do fantastycznych, pociąg rusza o 6 czy 7, po 12 jesteś na miejscu, niewyspany, wymięty, z bolącym wszystkim i brakiem chęci na cokolwiek. Ale jesteśmy.

Idziemy jeszcze na jakiś obiad, ruszamy dopiero ok 14. Powolutku się turlamy co i raz robimy sobie przerwę na piwko czy inny odpoczynek. Raz jedna prowadzi, raz druga. W którymś momencie odrywam się i jadę szybciej. Jadę, jadę odwracam się, a Sylwii nie ma na horyzoncie. Czekam dłuższą chwilę i nic. Telefony nie działają, ok zawracam. Po 5 minutach widzę Syl prowadzącą rower z flakiem. 

Dramatu nie ma. Każda wzięła po jednym zapasie, dodatkowo niedawno mijałam stację, ktoś pomoże. Okazuje się, że na stacji tankuje właśnie wulkanizator po godzinach, chętnie pomaga. Wszystko gra, można jechać dalej. Jednak Panowie mocno zapraszają nas na tyły sklepu na piwko i bliższe zapoznanie się. Zastanawiam się czy nie powinnyśmy im postawić piwa w ramach podziękowania ale Syl mówi, że są dziwni i jedziemy, to jedziemy.

W międzyczasie pisze do nas Gasek, która śledzi nas na endo żebyśmy szybko zmieniały trasę bo zaraz wpierdzielimy się w ogromne piachy. Jechała kilka dni temu i jest dramat. Nie dość, że mamy opóźnienie to jeszcze błądzimy omijając te piachy, Gasek próbuje nas nawigować, udało się.

Przejechałyśmy około 15 km, powietrze znów schodzi z koła. No dramat jakiś ten dzisiejszy dzień. Jesteśmy po środku lasu i równocześnie niczego, same dętki nie wymienimy za żadne skarby, bo oczywiście nie mamy do tego sprzętu. Więc pompujemy i jedziemy kawałek. Pompujemy, pompką która nie chce z nami współpracować i działać, jedziemy kawałek dalej. Znowu schodzi. Zatrzymujemy stopa, Pan bardzo chce pomóc ale nie ma jak, dopompowuje nam oponę, jedziemy dalej, powietrze schodzi i tak w kółko. Nagle do lasu wjeżdża rozpędzone auto i zatrzymuje się przy nas. Okazuje się, że to nasi "przyjaciele" ze stacji. Oczywiście wydygane jesteśmy niesamowicie, bo oni podpici i dziwni my w czarnej głuszy ale okazuje się, że na stacji została jakaś część od dętki i nam ją dowieźli. Dopompowują nam oponę, montują to coś, my z nadzieją że dzięki temu już nie będzie schodziło. Panowie jakoś nie chcą odjechać, więc dalej się boimy ale zdecydowanie ruszamy, oni po chwilę w swoją stronę.

No spierdzielamy jak dzikie ale niestety co 10 km musimy robić postój, żeby dopompować oponę. Robi się ciemno, nie mamy noclegu ani na niego pomysłu. To koło cały czas schodzi, my umęczone, robi się nieciekawie. W końcu udaje nam się znaleźć w internecie pole namiotowe. Próbujemy je odszukać po ciemku, w środku jakiegoś lasu. W końcu uznajemy, że mamy to w nosie rozbijamy się na dziko obok dwóch innych namiotów. Co z rowerem pomyślimy jutro.

Rozbijamy się po ciemku, zmęczenie z nas wychodzi więc chichramy jak głupie zakłócając spokój współtowarzyszy w końcu padamy, mając w nogach 56 km.




DZIEŃ 2 okolice Perkuci - Osowiec Twierdza


Budzimy się bez większego pomysłu co zrobić z tym rowerem. jesteśmy jakieś 20 km od Augustowa więc planujemy tam dojechać i podziałać z dętką i wtedy przypomina nam się, że dzisiaj jest święto. Odkładamy myślenie co z dętką na jeszcze chwilę później. Wychodzimy z namiotu, okazuje się, że jesteśmy na polu którego szukałyśmy. Jemy śniadanie, kąpiemy się w jeziorze, zaczepiamy ludzi z pobliskich namiotów z pytaniem czy mogą nam pomóc z rowerem, niestety nic z tego ale za to mają pompkę do materaca...



Idziemy się przejść do kibelka i zaczepia nas dwóch starszych Panów na rowerach, chyba miejscowych. No to znowu opowiadam, że rower, że dętka, że co 10 km, że pomocy. Dzwonią po Mietka, który ma przyjechać pomóc. Mietek po wczorajszym weselu na delirce, nie do końca może sobie poradzić z drżącymi rękoma ale w końcu się udaje, zmienia nam dętkę. Szczerze, to nie wierzymy, że cokolwiek z tego jeszcze będzie.


W końcu ruszamy przed 13 i o dziwo wszystko działa.

To jest piękny dzień. Jedziemy szczęśliwe, że w końcu nic się nie psuje. Trasa nie jest łatwa więc jesteśmy umęczone ale wszystko rekompensuje nam Biebrzański Park Narodowy o zachodzie słońca. Prawie wszystko jest zalane więc co i raz musimy schodzić z rowerów i pchać je przez ogromne rozlewiska, komary wielkości pterodaktyli próbują nam odgryźć ręce i nogi ale jest przepięknie, oczu nie możemy nacieszyć.





Przez te wszystkie zachwyty znowu zastaje nas noc na trasie. Około 22 dojeżdżamy do Goniądza, to chyba największa miejscowość na naszej dzisiejszej trasie, z nadzieją, że znajdziemy jakiś obiad i nocleg. Próbujemy podpytywać miejscowych kierują nas do karczmy, która dość ekskluzywną się wydaje. Nie wiem czy ze względu na godzinę, czy nasz wygląd nie chcą nas tam obsłużyć, więc wykończone siadamy przed wejściem jedząc rezerwową konserwę. Ruszamy o 22:30 poszukując pola namiotowego, bądź miejsca gdzie możemy rozbić się na dziko, po kilku kilometrach udaje nam się coś znaleźć.


Rozstawiamy namioty i znowu padamy na pyszczki, mając na liczniku 74 km.


DZIEŃ 3 Osowiec Twierdza -  Białystok



Dzisiaj budzimy się z postanowieniem - potrzebujemy łóżka i prysznica. Musimy się jakoś lepiej zorganizować, wcześniej zarezerwować nocleg, odpocząć w normalnych warunkach, umyć się. Z tym cudownym nastawienie, zwarte i gotowe ruszamy o 9.

Jest cudownie, przepięknie, słońce świeci, wiaterek powiewa, no rewelacja. W Tykocinie idziemy na obiad do bardzo fajnej żydowskiej restauracji - "Tejsza". Rozleniwiamy się siedząc na słońcu. Potem marzy nam się, żeby wykąpać się w ciepłym jeziorze, niestety nie możemy znaleźć miejskiej plaży więc wkradamy się na jakąś prywatną posesję i kąpiemy w Narwi, biorąc pod uwagę mocny nurt, to jednak nie był najwspanialszy pomysł ale jak zawsze wszystko kończy się szczęśliwie.




Przed nami jeszcze 30 km, a okazuje się że jest już 18, więc musimy się zbierać. Planujemy nocleg gdzieś w okolicach Choroszczy. Po 30 km, wyrasta przed nami pizzeria, wchodzimy do niej na kolację z zamiarem zarezerwowania czegoś, a tu jedna wielka dupa. Wszystko zajęte. W końcu udaje mi się ubłagać jakąś Panią, żebyśmy mogły się rozbić z namiotami przed jej domem, udaje się. Jesteśmy blisko ale ni cholery nie możemy znaleźć tej Choroszczy, a jesteśmy już pod samym Białymstokiem. Na trasie rowerowej spotykamy dwóch chłopaków, którzy wybrali się na wieczorną przejażdżkę. Pytamy ich o tani nocleg za bardzo nie wiedzą co nam polecić.

Transportują nas do hotelu ale brzydkie to takie, drogie jak cholera - nie chcemy. Potem wspominają o świetlicy szkolnej i proponują, że przewiozą nas tam pokazując miasto i rynek więc bardzo chętnie korzystamy. Wszystko jest piękne oświetlone, pokazują nam operę, no ślicznie. Jedziemy do świetlicy ale wszystko pozamykane bez szans na spanie. Siadamy w parku pijemy piwko ja próbuję znaleźć coś na bookingu w końcu się udało. Robi się już 24 więc jeden z kolegów się oddala do domu, drugi zafascynowany jak skończy się nasza przygoda pomaga nam dotrzeć na miejsce noclegu. 

Dziura zabita dechami, wygląda to jak najgorsza dzielnica miasta. Kluczyk do "apartamentu" ma na nas czekać w skrytce, wbijamy kod, a skrytka pusta. Dzwonimy, że nie możemy się dostać - nikt nie jest w stanie nam pomóc. Załamane nie mamy pojęcia co robić, ja już chcę rozbijać namiot za jakimś płotem ale chłopak nam mówi, że niebezpiecznie, że jeśli nic się nie stanie, to bank policja nas zgarnie, no że bez sensu. W końcu udaje nam się znaleźć schronisko młodzieżowe w którym nas przyjmują.

Mamy na licznikach 90 km, jesteśmy urąbane okrutnie ale oczywiście gdy stres z nas schodzi szalejmy w łazience myjąc się porządnie, piorąc wszystko co można uprać i chichrając do 2 czy 3 w nocy.

Potem po cichutku (tak nam się przynajmniej wydaje) wchodzimy do sali ogólnej na której chrapie sześciu chłopa i idziemy spać.



Ciąg Dalszy już jutro. :)

niedziela, 26 listopada 2017

Góry - ile to kosztuje?


Tatry zawładnęły mną okrutnie. Jeżdżę dość często, chętnie dzielę się z Wami opowiastkami wyjazdowymi ale często pojawia się pytanie, skąd mam na to kasę. Nie oszukujmy się wyjeżdżając dwa razy w miesiącu można odczuć pustkę w portfelu ale z drugiej strony jeśli się do tego dobrze podejdzie... No to po kolei.

1. SPRZĘT

Zamiarem tego wpisu było powiedzenie, to nie jest drogie, każdy z Was może sobie pozwolić na weekendowe wyjazdy ale ten punkt może temu zaprzeczyć. Nie oszukujmy się sprzęt jest kosztowny, dobry sprzęt jest bardzo kosztowny. Ja na szczęście już mam, w miarę możliwości dokupuję lub wymieniam na lepszy. Oczywiście można się rzucić w wir zakupów ale też warto przejrzeć szafy no bo pierwsze wyjazdy w góry swobodnie możesz zrobić w starej kurtce narciarskiej, na pewno masz jakiś plecak albo karimatę bo jogę albo inny pilates miałaś w zamiarze. Plecak z którym jeżdżę ma 5-6 lat dostałam go na urodziny przed wyjazdem na Kanary, jest za duży, jest mało wygodny, jak tyko będę miała dodatkowe pieniądze wymienię go na wymarzonego Deutera ale na razie jeżdżę  z tym. Śpiwór mam akurat wypasiony wiadomo mógłby być jeszcze mniejszy, jeszcze lżejszy ale i tak kosztował krocie, natomiast znam historię chłopaka, który nie miał na dobry, ciepły, nowoczesny śpiwór więc spał w dwóch żeby było mu ciepło. Można. Rękawice? Narciarskie poprzecinane na palcach od nart. Mogłabym wymieniać i wymieniać trochę starego sprzętu trochę dwuletniego, trochę nowego co cieszy okrutnie.

Podsumowując sprzęt jest drogi ale na początku spokojnie można korzystać z tego co już masz, a potem krok po kroku wzbogacać wymieniać.

2. PRZEJAZDY

No dobrze przechodzimy do rzeczywistych kosztów.
Jedziemy w Tatry, trzeba tam jakoś dojechać. Jak zawsze są różne opcje. Można wygodnie, można tanio.
a. kuszetka - najlepiej, najwygodniej, najcudowniej. W szczególności, gdy jedziesz nocą. Koszt - 120zł w jedną stronę. Testowała, to naprawdę cudowna opcja, na pewno uda Ci się przespać 2-3h bez podkulonych nóg i spadania na ramię sąsiada niedoli. Korzystałam, ubóstwiam ale drogo... :(
b. przedział w pociągu - koszt ok 60zł, chyba że poczekasz aż wyprzedadzą wszystkie miejscówki, wtedy jest szansa na glebę trochę taniej. Kiedy pociąg? Wracając z Zakopca. Jadąc do, nocą omijasz korki, niestety wracając, najczęściej w niedzielę musisz się nastawić, że do Krakowa będziesz jechał 4h. Jadąc autobusem zawsze powrót się wydłuży o 1-3h.
c. polski bus - najtańsza opcja, szybsza niż pociąg, można dojechać w 5,5h. Koszt to ok 40-50zł w jedną stronę, zależy kiedy kupisz bilety.

Podsumowując pociąg z kuszetką, to absolutny mistrz i wybór numer jeden gdy jeździsz raz na jakiś czas. Jeśli częściej Warszawa - Zakopane - polski bus, Zakopane - Warszawa - pociąg.

No to dojechaliśmy, wydaliśmy 110zł i to był główny koszt.

3. PRZEJAZDY LOKALNE

Jesteś w Zakopcu, teraz musisz dojechać na szlak. Tutaj masz szeroką ofertę busów za 3-10zł zależy skąd chcesz startować. Ale szczerze? Spokojnie możesz łapać stopa. Ludzie chętnie się zatrzymują, chętnie pomagają. Będąc z Sylwią z dworca na Słowację dojechałyśmy za batonika Grześka. Potem gdy wracałyśmy udało nam się złapać podwózkę z Palenicy do knajpy, a potem z knajpy na nasz nocleg. Kolejnego dnia jadąc do centrum Zakopca zapytałam kierowcę dużego autobusu, czy zabierze mnie za uśmiech - zabrał. Można kombinować, złapanie stopa nie zajęło mi nigdy więcej niż 10min.

4. WEJŚCIE DO TPN

Tak są budki. I znowu wszystko w zależności od tego gdzie wchodzisz. Od Doliny Kościeliskiej - 5zł, od Palenicy - 10zł ale są też miejsca bez budek, wtedy płacisz 0zł.

5. JEDZENIE

No i znowu wszystko zależy od Ciebie. Byłam na wyjazdach gdzie nie wydałam nic na jedzenie. Miałam ze sobą chleb, serek, kabanosy, zupkę chińską i konserwę. Wystarczyło. W każdym schronisku dostaniesz darmowy wrzątek.
Ceny są różne, dla mnie papierkiem lakmusowym jest cena placków ziemniaczanych ze śmietaną. I tak na Ornaku zapłacisz za nie 17zł, w Roztoce 10zł, w Chochołowskiej też ok 10zł.
Dodatkowo zawsze wracając do Zakopanego znajduję jakiś tani lokalny obiad, jest mnóstwo miejscówek (w tym restauracja na dworcu) gdzie dostaniesz ogromną michę zupy, drugie danie i kompot za 15zł. Domowo, pysznie, w szczególności po górskim styraniu.

6. ALKOHOL

Nie oszukujmy się. Zawsze po zejściu z gór należy się jakieś piwko albo małe chlapnięcie. Najczęściej małe chlapnięcie przeradza się w dobre schorniskowe imprezy. Szczerze od września nie byłam na lepszej imprezie niż te które są w schroniskach.
No i tutaj boli. Piwo w schronisku, każdym, kosztuje 10zł. A wiadomo, że nie będziesz w tym plecurze ciągać kraty browara i litra wódki. Jak do tego podejść? Ja zabieram ze sobą pół litra wódki smakowej, przelanej w plastikową butelkę, do tego zamawiam sobie jedno piwo lub dwa. W związku z tym, że trzeba to wnieść, to w schroniskach alkoholu zawsze brakuje aczkolwiek z drugiej strony, zawsze ktoś Cię poczęstuje, do tego po zmęczeniu całego dnia naprawdę jesteś w trybie ekonomicznym, dwa, trzy kieliszki wystarczają.

7. SPANIE

Najtańsza i chyba najbardziej romantyczna jest po prostu gleba w schronisku. Koszt ok. 20zł, chociaż raz glebowałam za darmo. Łóżko na sali wieloosobowej, to ok 30zł, w mniejszym pokojach do 50zł. Oczywiście możesz wrócić do Zakopca, tam udało mi się znaleźć pokój dla dwóch osób po 40zł ale jeśli chcesz wrócić kolejnego dnia w góry, to musisz znowu zapłacić za busa i za wstęp do parku.

PODSUMOWANIE

No dobrze, to ile to wychodzi jakby poskładać te wszystkie złocisze.

Bilet Warszawa - Zakopane, Zakopane - Warszawa - 110zł

lokalne przejazdy - chętnie wpisałabym 0zł ale ok. niech będzie 10zł

Jedzenie ok 60zł:
- chleb - 3zł
- serek do smarowania - 2,5zł
- sucha krakowska ;) - 3zł
- pomidorki koktajlowe - 3zł
- kabanosy - 5zł
- szprota - 3zł
- zupka chińska -1,5zł
- herbata, cukier, kawa - 2zł
- 3x snikers - 5zł
- orzechy - 10zł
- magnez rozpuszczalny - 7zł
- woda - 2zł
- wódka - 22zł
- 3 piwa w schronisku - 30zł

Spanie - przy założeniu dwóch noclegów - 40zł

Obiad w Zakopcu - 15zł

Wychodzi 235zł za 3 dni w górach, zawsze wpadnie coś dodatkowego więc możemy zaokrąglić do 250zł. Mówię tutaj o opcji gdzie jesteś w Zakopcu od 6 rano w piątek do 16-17 w niedzielę. No to teraz policz czy wydasz tyle w Warszawie przez weekend? Taksówka do klubu i do domu to tyle samo co bilety Warszawa-Zakopane-Warszawa. Jedzenie, inne przyjemności...

Można? Of kors!

edit: Coś mój kalkulator działa jak ten w iphoneX, 40zł się zgubiło. Łącznie 270zł.

niedziela, 19 listopada 2017

"Wielkie rzeczy się dzieją kiedy się spotykają ludzie z górami."


Góry oczyszczają głowę. Tak to frazes ale tak jest, po prostu. Rozmawiałam ostatnio ze znajomą notabene w górach poznaną, bardzo ładnie, to podsumowała. To nie jest tak, że znajdujesz tam jakieś spektakularne rozwiązanie swoich problemów. Nie. Czasem nie znajdujesz żadnego, a wręcz go nawet nie szukasz ale wracasz i masz do tego dystans, to wszystko co tak mocno w Tobie siedziało, co Cię męczyło dzieję się teraz jakby trochę obok Ciebie, trochę dalej. Już tak nie uwiera, już tak nie doskwiera.

Idąc dalej góry pozwalają nie myśleć. Jestem tą kobietą, co umiejętność zadręczenia się, sztukę snucia miliona katastroficznych, najgorszych wersji, wałkowania w kółko, w kółko aż do... opracowały do perfekcji. Wychodząc w góry nie myślę. Zupełnie. O tym co w Warszawie, co w domu, co w pracy. Zupełnie się odcinam. Nie ma tamtego świata. Za bardzo nie chcę do niego dzwonić, do niego pisać, rozszczelniać tę granicę, to jest mój czas tu i teraz. Po powrocie potrzebuję kilku dni, żeby móc opowiedzieć jak tam było co się wydarzyło. Najczęściej wysyłam tylko krótkie wiadomości meldując się w poszczególnych punktach: "Jestem w schronisku, dzisiaj już nigdzie nie idę. Bezpiecznie.".

Na koniec dnia swobodnie można powiedzieć, że uspakajają. Jeszcze jakiś czas temu nie do końca lubiłam siebie. Miałam wrażenie, że jestem strasznie roztrzęsiona, rozbiegana, nie mogę się nigdzie ułożyć, umościć. Ciągle mnie gdzieś gna, nie potrafię sobie znaleźć miejsca, nie taka chcę być. Teraz jestem dużo spokojniejsza, bardziej zdystansowana. W końcu, pierwszy raz od dawna czuję spokój, taki co mnie całą jak miód oblewa.

Uczą nie oczekiwać. Och, to długa lekcja tylko dla wytrwałych. Uczą nie nastawiać się, że będzie tak jak to sobie wymyśliłam, że wydarzy się coś co bym chciała. Nie. Masz pełną świadomość, że nie wiesz co się wydarzy, więc nie zakładasz niczego.

Góry przywracają wiarę, wiarę w człowieka. Pokazują też jakim jesteś człowiekiem, dopiero tam zobaczyłam, że nie do końca takim jakbym chciała być, że nie takim dobry jak mi się wydawało. W górach nie spotkasz braku życzliwości, barku pomocy, wchodząc w nie jakiś wielki szalony Mag zaczarowuje cały świat i wszystko staje się takie jak powinno być na co dzień. Człowiek, Człowiekowi jest Człowiekiem. 

I góry to w ogóle ludzie. Mój telefon w ostatni czasie wzbogacił się o nowe kontakty: Janek Polski Bus, Typ Chochołowska, Ania Zakopane i to nie są znajomości, które po weekendzie znikają, umierają, one trwają. Góry otwierają na ludzi. Wbrew pozorom jestem dość zamknięta. Potrzebuję swojego czasu, żeby poczuć się przy kimś swobodnie. Nie do końca potrafię rozmawiać z obcymi, zagadywać. Tutaj się tego uczę, tutaj przychodzi mi to dużo łatwiej.

Góry uczą też prosić. To kolejna rzecz z którą mam duży problem. Nie potrafię za bardzo prosić o pomoc, o wsparcie, o pieniądze, o rzeczy. Czuję się skrępowana biorąc. Często odmawiam nie dlatego, że czegoś nie chcę, tylko dlatego, że wzięcie mnie po prostu krępuje. Tutaj uwierz mi, że gdy zabrałeś ze sobą za mało mięska, z ogromną radością dasz się poczęstować parówką, czy kabanosem. Gdy ktoś proponuje Ci podwózkę, bez zastanowienia ładujesz się z plecakiem.

Góry hartują Ciebie, hartują Twój charakter. To jedno z niewielu środowisk gdzie nie możesz powiedzieć sobie nie wiem co zrobić, poczekam, pomyślę o tym jutro. Musisz znaleźć rozwiązanie tu i teraz, bo od tego zależy Twoje bezpieczeństwo. Nie możesz usiąść na środku i się rozpłakać, tzn. to akurat możesz ale potem musisz wstać, łzy otrzeć, znaleźć rozwiązanie i iść dalej. Nie możesz się poddać i tam zostać. Po prostu nie możesz.

Pozwalają docenić najprostsze na świecie rzeczy. Rozgrzewającą zupę, wafelki z serkiem chrzanowym i kabanosem, gorący prysznic, komfort spania w łóżku. Mogłabym wymieniać i wymieniać ale tak, tam poznajesz takie podstawowe rzeczy na nowo. Na nowo uczysz się jaki mogą dać Ci komfort, przyjemność. Cieszysz się na myśl o ogórku kiszonym, zupce chińskiej. Wszystko nabiera smaku, tego smaku życia, zgubionego w codzienności. 

Dają dużo. Przyglądam się sobie z boku i widzę jak mnie zmieniają. Pomalutku, dzień po dniu, jak ta kropla co głaz drąży. Góry dają na pewno jeszcze dużo więcej ale o tym dopiero się przekonam... Cieszę się na tę podróż. :)

poniedziałek, 13 listopada 2017

GÓRY - LEKCJA POKORY cz.5 | Bolesny, cudowny chill.



Budzę się i czuję jakby w nocy stoczyła nierówną walkę z jakąś niezidentyfikowaną mocą. Nie mam siły wstać, wszystko boli, niewyspana, no kaleka. Ale schronisko zaczyna żyć swoim życiem więc trzeba wstawać.

Jemy z dziewczynami śniadanie, ludzie powoli wychodzą, już wiem, że nigdzie dzisiaj nie pójdę czekam aż jeszcze więcej osób się zbierze i wyjdzie, żeby rozciągnąć się na podłodze w kącie. Czekam, czekam ale efekt jest taki, że co ktoś wyjdzie, to ktoś przyjdzie. Dziewczyny też się zbierają więc dosiadam się do chłopaków z wczorajszego wieczoru i zaczynamy pić piwko. Fajnie się siedzi, miło gada więc zbieramy się dopiero po 2-3 godzinach ale skoro nigdzie mi się nie spieszy, to mogę i drugie.

Schodzimy do Kuźnic - miły, 40 minutowy spacerek, noga boli niemiłosiernie ale na kijach jakoś daję radę. Dochodzimy na dół, szukamy miejsca na pożegnalne piwo i spotykamy pozostałą część wczorajszej ekipy, no to ciach na piwerko i oscypka wspólnie.



W końcu wszyscy muszą się zbierać ja decyduję się dojechać do Palenicy i zrobić sobie krótki spacer do schroniska w Roztoce, Panowie oferują, że podwiozą więc korzystam.


Ruszam spokojnie do schroniska, nie idę główną trasą nad Morskie Oko z tłumem tylko skręcam na "nieleganą" ścieżkę TPN. O jak cudownie. Mijam mostek kładę się na nim. Leżę tak przez godzinę w słońcu patrzę na to wszystko, słoneczko pieści, cudownie.W końcu się zbieram dochodzę do schroniska.



Okazuje się, że jest jeszcze jedno wolne łóżko w cenie podłogi - biorę. Siedzę sobie do wieczora w świetlicy ciągle ktoś się przysiada, gadamy. To dziewczyny z Warszawy z Studenckiego Klubu Górskiego, to grupa znajomych z całej Polski, na koniec dwóch Panów. Siedzimy gadamy, ludzie się zmieniają, każdy częstuj mnie jakiś trunkiem tu bimberek tam Beherovka. Panowie okazuje się, że są z Warszawy, mówią, że mogę się z nimi zabrać bo są samochodem. Ruszamy ok 12. Tak mija wieczór.

Zasypiając kombinuję jeszcze, żeby rano skoczyć nad Morskie Oko, żeby jeszcze trochę tego liznąć.



Rano dostaję smsa, że Panowie zaraz ruszają, więc zrywam się, szybko pakuję. Idziemy jeszcze nad Wodogrzmoty Mickiewicz, a następnie schodzimy do Palenicy akurat gdy tłumy zaczynają walić w drugą stronę. Wracamy przez Słowację mijamy przepiękne jezioro z tamą (kurczę, nie wiem jak się nazywa, a naprawdę w słońcu przepiękne). Wieczorem jestem w Warszawie, obalała, wymięta ale najszczęśliwsza na świecie.


P.S. Nogi doprowadziłam do porządku dopiero po tygodniu, nigdy nie miała aż takich zakwasów i przykurczy. ;)

czwartek, 12 października 2017

GÓRY - LEKCJA POKORY cz.4 | Góry, to ludzie.


Wchodzę do schroniska, melduję się, od razu wygrzebuję telefon. Idąc słyszałam, że ktoś do mnie cały czas dzwonił, nie wiem skąd ale jestem pewna, że to była Karola.

Widzieliście kiedyś film "500 days of Summer" albo "Amelia"? Teraz powinna być taka przebitka, szuuus i zaczyna mówić lektor:

"Karola -metrsiedemdziesiątjeden, szatynka, od dziecka wierzyła, że... i lubiła mango. W wieku pięciu lat zawiodła się na swoim przyjacielu króliczku i już nigdy więcej nikomu nie zaufała...".

A tak serio. Karola, to taki mój dobry anioł, niektóre kobiety gdy przebywają długo razem synchronizują im się babskie dni. My opracowałyśmy synchronizację naprzemienną w katastrofach życiowych. Gdy jedna stoi w miarę silnostabilnie, drugiej sypie się wszystko więc ta pierwsza jest w stanie podnieść pierwszą. A że ostatnio wyczerpałyśmy limit katastrof na najbliższe 30 lat, wierzcie mamy w tym mega wprawę. Przez ten czas ostatni w związku z tymi właśnie katastrofami nabyłyśmy również umiejętność absolutnego siania paniki. Zdzwaniamy się codziennie, równocześnie ogarniając dziecko, się do pracy albo do niej jadąc (pracy, nie Karoli). Jeżeli, którakolwiek nie odbierze o 7:45 i nie oddzwoni do 8:00 no to panika. Panie ale jaka! Prawie wzywanie straży, żeby u tej drugiej drzwi wywarzała. Panikary.

Biorę telefon i widzę smsy: "Jeśli żyjesz, to ja Cię zabiję!". Oddzwaniam pospiesznie. Karola mnie opierdziela, że umiera w nerwach, TOPR poruszony, pół Warszawy i południa też. Ja ją, że mi baterię wyczerpuje i nie mogłam. Wykrzyczałyśmy się, czas opowiedzieć co się rzeczywiście stało. Ja, że noga odpadła, że śnieg i bliżej miało być, że niedźwiedź do tego duży, ogromny, że wszystko, nie tak miało być, a to życie to do dupy.

Karola, co przeżyła przeze mnie i robi mi się głupio strasznie, że ją na takie stresy naraziłam. W każdym razie, to też ciekawe jakie informacje dostała od TOPRu, no bo zadzwoniła:

- Czekamy z akcją do 19:00, jak się ściemni. 90% o tej godzinie melduje się w schroniskach.
- Jestem harpaganem jak przeszłam tę trasę i jeszcze z plecakiem.
- Aaaaaa, jak Wolf ma na nazwisko to sobie poradzi - był taki himalaista! (Sprawdziłyśmy - zginął w Tatrach.)
- No tak, w tym rejonie przed zmierzchem, to niebezpiecznie bo niedźwiedzie, a wtedy to już nie ma czego szukać.

Przepraszam tego mojego Anioła i wracam do schroniska, bo muszę zapalić, muszę się napić, muszę się przebrać, muszę odetchnąć, ogarnąć cokolwiek. W pierwszej kolejności zmieniam buciory na klapki. Patrzę na te moje stopy - no tatar, no dramat! Ilość bąbli, odcisków, krwi cieknącej. Błożesz Ty mój! Kostki znalazłam po 4 dniach...

No dobrze nogi już w miarę swobodne w klapersach, rozglądam się, powoli zauważam gdzie jestem i jak to-to wygląda w środku. Ani pół wolnego miejsca, zawalone wszystko. Biorę piwo, pytam jakieś dziewczyny czy mogę się dosiąść. One, że jasne. Jezu jakie fajne Dziewczyny. Nie wiem kiedy co i jak bo po połowie pierwszego piwa robię się zakręcona. Rozmawiamy, potem ktoś się dosiada, ktoś przesiada. Jest jakieś 50 osób w schronisku, wszyscy wymęczeni, wszyscy w dobrych nastrojach. 

Do łazienki (jednej, jedynej) kolejka ogromna, nawet nie zamierzam w niej stać. Biorę mokre chusteczki (nie, nie takie zwykłe mokre, tylko do demakijażu, nie mam siły szukać w plecaku tych zwykłych) idę się umyć i przebrać w piżamkę póki jeszcze cokolwiek przynajmniej w miarę ogarniam.

Wracam, a tam dzieje się wszystko. Ktoś ma ukulele więc gra i wszyscy śpiewają, do tego ktoś obchodzi 16 rocznicę ślubu i nagle znajduje się szampan wniesiony przez Remka, którym częstuje wszystkich. Krążę, przesiadam się, dosiadam. Poznaję ekipę z Rybnika, kolejnych chłopaków gdzieś z południa. Każdy z jakąś małą małpką co to na plecach wniesiona więc próbuje wycisnąć z niej ostatnią kropelkę, nalewając po 1/5 kieliszka. Jest fantastycznie.

Ja już też luzuję, historia o niedźwiedziu przechodzi w żarty o misiu gwałcicielu co się na mnie czaił. Taki kawał znam, znam z gimnazjum. 

Dygresja, uwaga! Kiedyś zastanawialiśmy się z Łukaszem i Eweliną nad sformułowaniem "żart z brodą", że co, że to stary żart? Jeśli uważasz, że tak, to wyślij smsa o treści: "tak, zgadzam się", gdziekolwiek. Ale serio, to gdyby ktoś wiedział niech się zgłosi. Jeśli dobrze interpretujemy, żart będzie z brodą, co więcej lub co gorsza.

W sumie to on tak mało śmieszny, wulgarny i kobieta raczej nie powinna opowiadać ale idealnie wpisuje się w historię:

Budzi się niedźwiedź po śnie zimowy i mówi:
- Ale bym poruchał!
Idzie przez las, patrzy, wiewiórka, to buch i ją wyruchał.
Mówi sobie:
- Kurde, mało mi, jeszcze trochę by się przydało.
Idzie dalej, patrzy, lisiczka. Ją też dorwał. Na koniec niedźwiedź zadowolony, a zdziwiona lisica komentuje:
- Misiu ale Ty masz ogromnego!
Ten patrzy w dół i mówi:
- O kurwa, wiewiórki nie zdjąłem.

No, także tego.

Okazuje się, że rocznicę ślubu obchodzą Aga i Arek. Chłopaki z Rybnika, to ratownicy w kopalni (łałałiła jak to musi działać na dziewczyny), Dziewczyny to harpagany, które min. 2 razy w miesiącu ruszają w góry no i kurde znają każdy zakątek tychże. Czas fantastyczny.

Nagle Pan (i wybaczcie ignorancję bo to na bank persona kultowa w Hali Kondratowej) mówi, a teraz wszyscy na zewnątrz - myjemy podłogi. Więc wszyscy wychodzą grzecznie, potulnie bawiąc się dalej, śpiewając, ukulele nas nie opuszcza.

O 22 ten sam Pan mówi, koniec imprezy wynosimy stoły, wszyscy idą spać. Ktoś próbuje negocjować jak na koloniach, że jeszcze 5 minut, jeszcze chwilka. No nie, spać, nie ma gadania, Pan ze mną nie zadziera. Co więcej dostajemy zakaz wychodzenia na zewnątrz bo schronisko obłożone pastuchem, bo niedźwiedzie podchodzą,wchodzą szczególnie teraz przed zimą.

Dobrze, rozumiem. Skoro za chwilę cisza nocna, idę jeszcze na papierosa. Przybijam sobie w myślach piątkę, że pamiętałam o pastuchu i nie wpierdzieliłam się w te druty i w tym momencie z myślowych autogratulacji budzi mnie ochrzan. Ale jak to?

Tak, tak okazuje się, że palę pod dużym zakazem palenia. Pan na mnie pokrzykuje czy ja chcę chałupę puścić z dymem?! Nawet się nie kłócę, że mokro jest, no to jak to z dymem miałabym? Szybciutko gaszę, przepraszam i uciekam jakby mnie przyłapano na papierochu w łazience. 

Wszyscy łapią miejsce na ziemi. Ja coś nie ogarnęłam ale szczęśliwie Dziewczyny zajęły mi kawałek podłogi obok siebie. No kurcze naprawdę całe szczęście, bo potem okazało się, że Ci co nie ogarnęli musieli swój krzyż nieść albo co najmniej pod nim leżeć. 

Układamy się,układamy jakąś godzinę. Krzątanie żarty, żarciki, podśmiechujki, "zakładam raki, do kibla idę".

Nagle robi się cisza i wszyscy padają. Jest taki ścisk, że jeśli ktokolwiek przekłada się na drugi bok to cały rządek robi to samo synchronicznie. No nie powiem, żebym całą noc przespała. Ktoś chrapie, ktoś pierdnie, kto się wierci. Mnie co chwila łapią skurcze więc pewnie jestem tą wiercącą co spać innym nie pozwala. Próbuję położyć się na wznak, żeby jak najbardziej wyciągnąć to ciałko biedne ale nie mogę bo mam straszne bąble na piętach, no na plecach boli, wiercę się dalej. W końcu też padam. 



CiągDalszyNastąpi