Etykiety

piątek, 18 grudnia 2015

Z czym byś się obudził?


Ostatnio zastanawiałam się jakie jest najważniejsze pytanie w moim życiu. Zastanawiałam się i pytałam innych:

- Czy moje dzieci będą zdrowe i szczęśliwe?
- Czy jak umrę ludzie powiedzą, że byłem dobrym człowiekiem i będzie im mnie brakowało?
- Czy będą nowe części Gwiezdnych Wojen?

I oprócz moich ulubionych: Czy da się płakać pod wodą?, Dlaczego pudełko do pizzy jest kwadratowe? Czy płyn pod prysznic można używać w kąpieli? Jest jedno ważne, najważniejsze. Niezmiennie mną wstrząsa, najbardziej w okresach gdy zapomnę o samej sobie.

Z czym byś się jutro obudził, gdybyś obudził się tylko z tym za co dzisiaj byłeś/jesteś wdzięczny?

Robi wrażenie? Robi.

Na mnie za każdym razem piorunujące. Bo za co jesteś wdzięczny? Ale tak codziennie i z całego serca? Łatwo jest przywołać proste rzeczy: za rodzinę, za dom, za zdrowie. Ale odchodząc od tych prostych albo właśnie pytając o te proste. Czy obudziłbyś się mając ręce i nogi? Czy możliwość widzenie, czucia, podziwiania i zachwycania się? No właśnie możliwość zachwycenia się, takiego aż do zachłyśnięcia, tego by mi brakowało, bez tego kolejne dni nie miałyby sensu.

Bo bywają takie okresy w życiu gdy brakuje siły żeby wstać z łóżka, każdy dzień boli, a myśl że trzeba wyjść do ludzi i normalnie funkcjonować przerasta. Boli psychicznie, boli fizycznie. Bo to tak jak z tym pytaniem ile waży szklanka. Nie ma znaczenia ile waży, ważne jak długo musisz ją trzymać. Może być lekka, może być ciężka, możesz już nie być w stanie samodzielnie jej utrzymać.

Ale wracając do tego najważniejszego. Z czym byś się obudził? Robi wrażenie? Robi.

A gdyby tak dzień wcześniej, dzień w dzień zastanowić się, podziękować, być najzwyczajniej w świecie wdzięcznym? Nie ważne komu. Bogu, Wszechświatowi, Sobie. No właśnie Sobie. Ludzie pojawiają się i znikają, po prostu. Ale najważniejsze, żeby w tym wszystkim nigdy nie obudzić się bez samego siebie. Bo Ty to najpiękniejsze co masz i jedyne i na zawsze i na pewno. Jedyne takie, niepowtarzalne, nie do powtórzenia, nie do podrobienia. 

Tak więc czasem po prostu warto „wstać rano, zrobić przedziałek i odpieprzyć się od siebie”, odpieprzyć i przytulić siebie samego. Z taką prawdziwą czułością. Pogładzić się po głowie, nodze, ręce, włosach, oczach. Z ciekawością małego dziecka, co dotyka nos mamy i go nazywa, oczy, usta, włosy. I obudzić w sobie to małe dziecko, ponownie. I zawsze z niesamowitą dbałością, dbać.

Gwarantuję uśmiech od rana na cały dzień, tydzień, życie. Uśmiech i spokój taki wewnętrzny, ukojenie.

I to chyba będą te życzenia świąteczne. Żeby umieć przytulić siebie samego i kolejnego dnia obudzić się w pełnym skarbcu. Bo to te małe rzeczy budują wszystko. Małe słowa, gesty, mała pamięć, zwykłe sprawy, zwykłych ludzi o niezwykłej mocy. 

To z czym byś się obudził? Nie zapomnij przytulić siebie samego. Najlepszego!

niedziela, 22 listopada 2015

Jeszcze tylko 2 miesiące!


Dwa USG, dwa RTG, jeden rezonans, pięć wizyt u pięciu ortopedów później. Jest plan!

W skrócie co mi w końcu? Łąkotka pęknięta, chrząstka przy kłykciu kości udowej pęknięta, lateralizacja, chondromalacja, wysokie ustawienie rzepki, inne zmiany przeciążeniowe.

Jaki plan? 2 miesiące rehabilitacji. Jeśli pomoże (a powinno!) będzie ok, jeśli nie pomoże artroskopia. Drugiej opcji nie biorę nawet pod uwagę, tak więc...

Co dalej? Za 2 miesiące wracam! Wracam, wracam, wracam! Będę robiła grzecznie wolne treningi, min. raz w tygodniu stabilizacja, zawsze rozgrzewki, rozciąganie, rolka, zwiększanie dystansów max. 10% na 2 tygodnie, mniejsza intensywność. Zmądrzałam, oj zmądrzałam. Mimo tego, że zmądrzałam wciąż gdzieś z tyłu głowy brzęczy mi pytanie z jakąś porcją żalu, ile razy można zaczynać wszystko od nowa. Cóż, widać wiele... Równocześnie brzęczy i chyba nawet głośniej myśl która zawsze do mnie przychodzi w okresie zmian, że czas zawsze minie. I to jedyna prawda, zawsze po prostu minie. Pewnie nawet szybciej niż się może wydawać.

I jak zawsze przy zmianach kwitnie myśl o podróży. W międzyczasie została mocno zasadzona, coraz mocniej się dobija, a ostatnio zaczyna kiełkować. To dobry czas na zaplanowanie, przygotowanie i jeśli wszystko dobrze pójdzie może na koniec lata big trip, poprzedzona przygotowawczymi, mniejszymi. Ale to jeszcze długa droga. Budowanie formy, zgromadzenie sprzętu. Na razie jeszcze za mało danych. W każdym razie trzymać kciuki!

Tak więc już tylko 2 miesiące! Może do Półmaratonu Warszawskiego nie zdążę się przygotować ale na dyszkę na Orlenie mocno liczę. :) Będzie żył! Trzymać kciuki! Wiosna jest moja!

sobota, 7 listopada 2015

Najszczęśliwszy piątek na świecie

 

No dobrze ostatnio stanęło na tym, że muszę zrobić rezonans kolana. W te pędy zaczęłam szukać co, gdzie i jak. Szybko pojawił się pierwszy zonk. Państwowo - czas oczekiwania 368dni, prywatnie ok. 600zł. Damn! Załamałam ręce straciłam pomysły co z tym zrobić dalej. Ale chwila, chwila - Lux Med!  Dzwonię, może będzie szybciej, może namówię jakiegoś ortopedę żeby mi dał skierowanie na rezonans. Ba! Oczywiście, że namówię. Dzwonię - brak dostępnych wizyt w 2015r. Ech... Załamałam ręce po raz drugi. Straciłam pomysły, zapał. Gdzieś po drodze pojawiła się koncepcja, że łopatą w kolano i na ostry dyżur ale tym razem taki gdzie mam pewność, że robią rezonans. Trochę przywiązałam się do tej myśli ale z drugiej strony jak to łopatą... W kolano... No nie bez sensu.

Kilkanaście dni później, siedzimy z przyjaciółmi w Jeffsie na żeberkach przy dzbanku piwa i narzekam, że nie wiem co robić, że 368 dni, że 600zł, że łopata i w kolano nią... Na co przyjaciółka, szczęśliwa posiadaczka karty Lux Med, mówi - Portal Pacjenta. Tam masz na bieżąco, często nagle zwalniają się miejsca, trzeba polować, na bank będzie coś szybciej.

Ok no to odpalamy to cudo. Odpalam... nie działa... Ech, spokojnie. Kombinuję, mózguję czemu Ewelinie działa, a mi nie. Ok, doczytałam muszę pójść osobiście do placówki podpisać jakiś świstek wtedy będzie działać. Super... Ale nie poddaję się, walczę dalej.

Wracam w piątek z pracy, nie chce mi się jak jasna cholera ale ok - podjadę. Podjeżdżam, staję w kolejce, stoję, stoję. Moja kolej! Nie, nie Pani to do tamtego okienka... Hehe, standard, już się nie wkurzam tylko śmieję z tego wszystkiego. Jest moje okienko, podpisane, wracam do domu.

Odpalam to cudo again, wchodzę patrzę, a tutaj wolna wizyta, dzisiaj, o 18:45 na Postępu. Biorę to, oczywiście, Proszę Państwa! Czuje się jak hazardzista, który właśnie zgarnął całą stawkę. Who's the best?! Hmm, ale zaraz to jest Postępu... Odkąd jeździłam tam do pewnego dużego Klienta z ramienia pewnego już nie tak dużego CC mam spory uraz, odruch wymiotny, palpitację serca za każdym razem gdy mijam układ Neptun-Sirius-Orion. Minęło 2,5 roku a ja wciąż nie mogę. Dobra jedno jest jasne - nie dam rady sama, potrzebuję wsparcia. Wsparcie znalezione - jedziemy.

Myślę sobie, o jejku, jejku to będzie najszczęśliwszy piątek na świecie, dostanę skierowanie na rezonans! Dzwonie do przyjaciół co to z tego Jeffsa, zapraszam na wódkę, no bo jak takiej okazji nie opić?! Jadę. Dojeżdżam 20min wcześniej, staję do rejestracji i czekam. Czekam. Czekam. Czekam 20min - kurcze no zaraz nie zdążę, lekarz mi ucieknie i tyle będzie z najszczęśliwszego piątku na świecie. Moja kolej - uff! Lecę biegnę, Panie Doktorku czeeeeekkkaaaajjjj!!!

Wpadam, jest, siedzi, czeka. Jak dobrze, że poczekałeś. Ale czemu Pan, Panie Doktorku taki gruby, sapiący? Jak Pan chce o moją nóżkę zadbać skoro o siebie nie potrafi? No coś tu jest nie tak. Nie ważne, muszę się teraz skupić żeby przekonać do tego rezonansu. Opowiadam całą historię, gadam, gadam, że na rowerze mogę jeździć, biegać nie mogę, nie wiem czy jeszcze mnie słucha, pływać nie mogę, bla, bla, bla... A tu nagle: Jak to Pani pływać nie może? Jednak słucha. No normalnie nie mogę bo boli. A jak Pani pływa? Żabką krytą. No to nic dziwnego, że boli. I cisza. Czekam może rozwinie... Może on już wie co mi jest i wie, że jak żabką boli, to na pewno jest to i to. Może nie doceniłam mojego grubo, sapiącego Wybawcy. Ale nic dalej nie mówi... Czekam, czekam, a on nic. Dobra czas przejąć inicjatywę - zapytam. Otwieram usta i nagle wpada mi do głowy myśl: zaraz, walczę o skierowanie na rezonans, ooo to zapytam i będę trzepotała rzęsami. Jak pomyślałam tak zrobiłam, trzepocę, przeciąg robię tymi rzęsami, czuję się co najmniej jak dziewczyna Bonda wyciągająca tajne informacje, wyglądam co najmniej jak debil z rozstrojem psychiczny, któremu coś do oka wpadło. Ale dalej ten przeciąg rzęsami robię. Uśmiecham się kącikiem jednym, przekrzywiam głowę (wyobrażacie sobie to wszystko zrobić naraz?!) i pytam: A dlaczego z tą żabką taaaak? Pan Doktorek patrzy na mnie i moje dziwne zabiegi spod byka i mówi: Bo to niefizjologiczny ruch. Koniec. Dobra powalczę dalej. Ooo, na prawdę ale dlaczego? Bo to fizjologiczny ruch dla żab. Kurde, twardy jest ale ciutkę mięknie bo zaczyna mówić dalej. Kraulem trzeba pływać, motylkiem, nie żabką. Taaa myślę, kraulem, motylkiem. Jak pływam motylkiem wyglądam jak rażona prądem orka, waleń. Wolę moją niefizjologiczną żabkę. 

Zbadał mnie. Załamał się, powiedział że drugiej nogi nie sprawdzi teraz ale na bank by tam coś znalazł, bo w tej przeskakuje, chrobocze, coś tam jeszcze. Wypisuje mi te recepty: przeciwbólowe, przeciwzapalne, na zbudowanie chrząstki, osłonowe na brzuch. Tłumaczy, że duże niebieskie kapsułki, ciężko przełykać. Nie słucham go już, bo załamana. Przez chwilę mignęło mi, że przecież o rezonans walczę więc puściłam jakiś mało wybredny dowcip, który na pewno nie przystoi 26 letniej damie, o niebieskich pigułkach i ciężkim przełykaniu, zdaje się że nawet się uśmiechnął. Wypisuje skierowanie - USG. Absolutnie nie biegać, nie jeździć na rowerze, nie pływać, cokolwiek mi do głowy przyjdzie, to absolutnie nie, bo zaraz Pani w ogóle nie będzie chodziła. Kąciki mi latają, broda drży, łzy stają w oczach, pytam czy nie można tego rezonansu, no bo USG już robiłam bardzo dokładne i wiem że nie mam ale mi zabrali w szpitalu ale tam na prawdę nic nie wyszło i proszę, proszę, proszę, tak strasznie bardzo. Pan Doktorek na mnie patrzy z żalem chyba i tłumaczy, że taka procedura najpierw trzeba zrobić badanie tańsze, żeby można było zrobić badanie droższe. Echh, nosek w dół, broda ciągle się trzęsie, co z moim najszczęśliwszym piątkiem na świecie? Dziękuję, wychodzę, a Pan Doktorek nagle mówi: Dopisałem, że to USG ma być na CITO, zrobią Pani w ciągu tygodnia, a nie miesiąca. Mało nie wycałowałam Pana Doktorka, Wybawcy mojego.

Dużych zmian nie ma ale jednak jakieś postępy, będzie dobrze! W czwartek USG, a potem rezonans. Będzie dobrze.

piątek, 30 października 2015

Bo miłość mieszka w codzienności


 

Mieszczuchem jestem. Mieszczuchem strasznym. Nie mam wspomnień z dzieciństwa o smaku truskawek z krzaczka, szczypiorku z grządki. Długo uczyłam się rozpoznawać zapach łodyżek pomidorów, gdy już się nauczyłam Esk Valley Sauvignon Blanc stało się tym najcudowniejszym bo to właśnie w nim ta łodyżka tak mocno wyczuwalna. W każdym razie Mieszczuchem strasznym, może nie Mieszczuchem, Mieszczką.


Gdy jako dzieci pojechaliśmy na działkę do wujków, a właściwie przyjaciół rodziny, a tak na prawdę jeździliśmy tam prawie co weekend, to do tej pory wujek Jacek wspomina jak zachowując bezpieczną odległość 500m mijaliśmy kury. U tych samych wujków co przyjaciółmi rodziny tak na prawdę, pamiętam jak ciocia wysłała mnie do ogródka po koperek, oskubałam liście jakiegoś słonecznika albo czegoś innego lekko rozczapierzonego i przyniosłam. To nie to. O pół godzinnym ataku śmiechu, gdy 3 lata temu miałam po raz pierwszy umyć się w miednicy podczas wakacji na wsi nie wspomnę. Oczywiście śmiech nie z koncepcji a próby wykonania. Mieszczuchem strasznym.


Nie mniej od jakiegoś czasu gdy działka obok działki wujków, co wujkami nie są, a przyjaciółmi rodziny stała się ostoją naszej rodziny, mój zmysł odpowiadający za kontakt z naturą zaczął się rozwijać. Może nawet nie zamiłowanie do grzebania w ziemi ale żeby jednak z tego własnego krzaczka zjeść. Żeby to były własne pomidory, groszek, fasolka, sałata, cukinia.... Żeby wiedzieć kiedy tymianek, a kiedy rozmaryn ale nie tylko do smaku, a na przykład na zszargane nerwy. Tak jak Sandor Marai na wstępie do „Księgi ziół”: „(...)ta książka będzie taka, jak dawne zielniki, które prostymi przykładami pragnęły odpowiedzieć na pytanie, co trzeba robić, gdy kogoś boli serce albo gdy Bóg go opuścił”.  Strasznie bym chciała wiedzieć co robić gdy kogoś Bóg opuścił. Gdybym miała być jakąś księżniczka, to najbardziej bym chciała być taką Księżniczką Lasu. Tu zerwę listek, tam muchomorka i trach powstaje wywar na miłość albo niemiłość, na ból zęba albo na to, że Bóg opuścił. To taka trochę wróżka wręcz nie księżniczka, a może wiedźma.


I najfajniejsze jest to, że taką wróżko-wiedźmo-księżniczką można zostać, bo to wiedza tak na prawdę. Mam w sobie niesamowitą wiarę w moc jedzenie co uzdrawiające potrafi być, w moc ziół, w moc myśli, w moc rzeczy pierwotnych. I fantastyczne, że poszliśmy tak daleko ale mając 30 lat każdy przyznaje, że rodzice mieli rację i tak strasznie dobrze byłoby być znowu dzieckiem. Więc cofnijmy się do tego co pierwotne, bo to cudowne, mądre, kojące i lecznicze.


A dlaczego o tym? Bo moim codziennym rytuałem ubóstwianym, jest poranne spotkanie z Weroniką Wawrzkowicz w Chili Zet. Tym razem słuchałam o „Qmam kaszę” i  nie pierwszy raz się zdarza, że  po audycji jak najszybciej pobiegłam do księgarni. Zakochałam się od pierwszego zdania, strony bo piękne. I o tym miał być ten wpis, polecający. Bo oprócz tego, że świetne przepisy z wykorzystaniem kaszy tak zapomnianej i niedocenionej, to pięknie się czyta, a właściwie słucha, bo czytając jakby ktoś opowiadał. Bo kto potrafi tak pięknie, że wątroba jest kochaną nerek. I kogo z taką pasją o tym, że kasza jest po prostu megamocna. No właśnie po prostu bo kasza nie ma w sobie nadęcia i zadęcia to tylko kasza, bądź aż kasza bo kasza powtarzam jest po prostu megamocna.


Zachęcam do książki, zachęcam do kaszy, szczególnie teraz aby się rozgrzać, ukoić, wzmocnić.

piątek, 16 października 2015

No żesz kurwa mać!


Dzisiaj miałam termin konsultacji u ortopedy. Obudziłam się podjarana jak dziecko na Gwiazdkę. Z USG w ręku lecę pędzę na 9 do szpitala - w końcu dowiem się co mi jest, co z tym zrobić i lada dzień wracam do treningów. Nie chcę się spóźnić więc wstaję o 6 rano, będę jechała nie swoim autem - pewnie zejdzie się dłużej - jestem przygotowana. Okazuje się, że nie swoim autem całkiem fajnie się zapierdziela (ja chcę taki silnik i turbinę, wybacz Kaczko) więc jestem 20 minut przed czasem - super, no stress.


Przybywam pytam gdzie do ortopedy, miły Pan mnie kieruje. Idę, idę po drodze trafiam na rejestrację, myślę sobie: aaaa, dopytam czy na pewno dobrze idę. Pytam, okazuje się, że nie mogę zapytać czy w prawo czy w lewo bo Królowej Lodu spadnie korona z głowy gdy odpowie. Muszę wziąć numerek - ok, jeszcze mój poziom irytacji jest na zdrowym poziomie, numerka nie nazywam nawet pierdolonym tylko zwykłymi numerkiem. Biorę. 3 osoby przede mną, spoko pójdzie szybko, z resztą mam jeszcze 15 minut, na pewno się nie spóźnię. 20 minut później gdy mój numerek został wypikany dowiaduję się, że nieeeee. Pani to do budynku C. Kurwa...


Dobra, powtarzam sobie mantry, że nie warto tracić zdrowia wkurzając się na kretynów. Spokojnie, spokojnie, wdech, wydech, co się stanie gdy Oreo dam... Biegnę, bo już jestem spóźniona 5 minut, a nie chcę żeby wizyta przepadła. Wpadam. A tam co? No jak to co rejestracja. Spokojnie wdech, wydech, co się stanie gdy Oreo dam - tym razem dośpiewuję piosenkę dalej bo powoli zaczyna mnie zalewać - wampirowi jestem ciekaw sam.


Dostałam się. Królowa kurwa Śniegu v2 burknęła coś na moje dzień dobry, na pewno nie była to odpowiedź. Delikatnie mówię "przepraszam" chcąc dowiedzieć się co owe burknięcie mogło znaczyć. Babsztyl wydobyła z siebie coś w stylu "karta!". Nie rozumiem o co jej chodzi, dobra może wyczytam z mimiki, spróbuję. W tym momencie szyba zaczyna zachodzić szronem, chyba wkurwiłam Królową Śniegu. Jak się później okazało, to musiała być conajmniej Królowa Królowych Śniegu. Po czym poznać? Chodaki własne, bo wypasione i wyższe z brązowymi wstawkami, o niee, nie zwykłe białe starte, brudne, te lśniły jak psu jajca na wiosnę, do tego na włosach nie tradycyjny lakier extra, extra, extra strong, a jakaś guma, żel, chuj wie co, na pewno poziom wyższy. Dobra na tym etapie można mieć wątpliwości czy na pewno królowa, królowych, co mnie przekonało? Kolor cienia do powiek dopasowany do lakieru do paznokci. Any questions?


Nie ważne, jakoś udało mi się zarejestrować. Pytam w którym pokoju przyjmuje lekarz, wciąż grzecznie bardzo, z przymilnym uśmiechem. "Naprzeciwko!". Patrzę naprzeciwko i mam przed sobą kurwa szybę. Myślę sobie zaraz rozszarpię tę babę ale nie... głupia nie jestem. Zasada numer jeden nie zadzieraj z babskiem z rejestracji. Więc pytam: "Naprzeciwko, czego?", wiatr i śnieg sunie od Królowej kurwa Śniegu mrożąc serca, odpowiada: "Naprzeciwko, bedzie wyczytywał".

Nie z takimi rzeczami wygrywałam, dam radę. Znalazłam miejsce strategiczne, będące na przeciwko wszystkiego, nie ważne gdzie jest "naprzeciwko" właściwe - usłyszę! Z resztą zaraz powinien mnie wyczytać, skoro: "bedziewyczytywał!", a ja na 9.


Godzinę później... Łapię Królową kurwa Śniegu v3 wychodzącą z pokoju, który jest najbardziej prawdopodobnym moim "naprzeciwko" i mówię: jestem zapisana na 9, czekam od godziny, czy może mi Pani powiedzieć kiedy będę przyjęta? Nawet na mnie nie spojrzała, parsknęła i nie przerywając marszu rzuciła: "Tutaj nie ma zapisów na godzinę.". Wtedy nie wytrzymałam i przez cały szczelnie zapełniony korytarz, rzekłam: "No, żesz kurwa mać!". Zebrałam kilka pogardliwych spojrzeń, kilka z przytakującym zrozumieniem oraz jedno wsparcie słowne: "Proszę Pani, tutaj przyjmują 9-13, trzeba czekać ja już od 8 siedzę."


Ok rozumiem system jest jaki jest (aczkolwiek nie pomijajmy tego, że jest chujowy) ale mam trzy pytania:


1. Dlaczego kurwa pierdolona Królowa Śniegu v4, gdy się zapisywałam nie mogła mi tego powiedzieć przez telefon, tylko powiedziała, że zapisuje mnie na 9. Mogłabym wtedy wziąć ze sobą książkę, bułkę, pieprzony drapak do tyłka. Mogłabym kurwa rozbić namiot o 5 rano przed wejściem, i koczować jak większość albo co mądrzej przyjść o 12:30 gdy wszyscy czatujący od 5 będą już obsłużeni. Czy to kurwa tak wiele powiedzieć, że lekarz przyjmuje 9-13 i trzeba czekać?!


2. Dlaczego na drzwiach nie można wywiesić listy z informacją o kolejności przyjęć, żebym mogła pójść do kibla, na fajka, albo samochodu kurwa popracować (bo przecież nie ma możliwości pójść do lekarza po godzinach pracy). Nieee kurwa, muszę siedzieć w śmierdzącym tłumie pierdolone 2,5 godziny, wyczekując aż wyczyta, bo kurwa tak!


3. Dlaczego leczenie, ba leczenie! Dlaczego diagnoza musi trwać kilka miesięcy, dlaczego od marca (gdzie pojawiły się pierwsze objawy, że coś jest nie tak, pierdolnęło dopiero w maju) żaden kurwa lekarz nie jest mi w stanie powiedzieć o co chodzi z tym kolanem. Dlaczego nie mogę od razu otrzymać pakietu badań tylko biegać w tą i z powrotem jak debil? Dlaczego kurwa kolejny miesiąc muszę słyszeć: "do kolejnego badania całkowity zakaz biegania" i brać kolejną porcję leków przeciwbólowych. Nawet kurwa mogę nie wiedzieć co to jest ale chcę wiedzieć co mam zrobić żeby tak kurewsko nie bolało jak odstawię leki.


Po 2,5h i 10 minutowej wizycie dostałam skierowanie na rezonans (którego oczywiście ten szpital nie wykonuje, przede mną zapewne kolejny miesiąc czekania). Co jest śmieszne? Lekarz, który wykonywał mi USG 2 tygodnie temu powiedział to samo ale nieee kurwa musiałam odczekać 2 tygodnie i 2,5 godziny w jebanej poczekalni.


Co jeszcze? Wracamy do punktu wyjścia. Prawdopodobnie rozjebana łękotka. Dziękuję.


Droga służbo zdrowia - wypierdalaj! Chuj mnie strzela gdy muszę co miesiąc, kurwa miesiąc w miesiąc płacić Ci 279,41 zł. Za co? Żeby jebana Królowa Śniegu v272 mogła sobie parzyć co 30 min świeżą herbatkę i wpierdalać dziesiątego pączka?! Bo kurwa w rejestracji tylko jedno okienko otwarte, a pozostałe babska nie wiem kurwa co. Rozwiązują krzyżówki z jakiejś jebanej "Przyjaciółki" albo innego "Naj". Nie wspomnę, że w pokoju w którym zostałam przyjęta były dwa stanowiska do przyjmowania pacjentów i wszystko by szło fajnie i sprawnie gdyby nie to, że jeden lekarz kurwa chrapał na biurku.


Droga służbo zdrowia szczerze Tobą gardzę, wypierdalaj!

czwartek, 8 października 2015

Pamiętaj #rollujbejbe!



Ostatnio chwaliłam się nową przyjaciółką, co przyjaciółką okazała się nie być – rollerem (wciąż bez imienia).
W dużym skrócie uznałam, że dotknął mnie ITBS (więcej info tutaj klick-klick). Jeden ze sposób leczenia to właśnie rollowanie. Czym prędzej pognałam do sklepu (wybrałam Blackroll) aby takowy nabyć.
W sklepie trafiłam na super Panią, która dokładnie wiedziała o co chodzi. Uznałam, że najlepszy będzie dla mnie Blackroll Standard (dostępny jest jeszcze Blackroll Med – miększy o 20% i Blackroll Pro – o 50% twardszy) no bo opcja środkowa, jak już w to wejdę głębiej będzie w sam raz, a poza tym najładniejszy kolor. Pani na mnie patrzy i mówi: nie Standard, a Med, no to ja się dalej upieram, że chyba jednak Standard dla mnie lepszy, bo słyszałam, bo czytałam, bo kolega... Pani mówi: nie Standard, a Med. Ja dalej swoje:  Ale wie Pani bo… . Pani: Zapraszam na matę. Przerolowałam się na Med, zawyłam z bólu, Pani: chce Pani sprawdzić Standard? Oooo, nie!!! Pani mówi: nie Standard, a Med. Wzięłam Med.

Wracam do domu rolluję, rolluję (#bejberolluje) i myślę, Boże Święty całe szczęście, że Med. Wyję z bólu nie jestem w stanie wytrzymać więcej niż 30s na tym cudzie i wtedy przypomina mi się kolejna rozmowa ze sklepu. 
Pani pokazuje jak ćwiczyć na rollerze, mówi że to będzie bolało, ja się mądrzę: Tak, tak wiem, ja jestem odporna na ból, spokojnie dam radę, będę rollowała i rollowała. Pani dalej cierpliwie pokazuje i tłumaczy:  Jak Pani znajdzie miejsce, które najbardziej boli proszę się na nim zatrzymać i wytrzymać jak najdłużej, myślę sobie: Ooo, będę zatrzymywać i trzymać, a jak! Nic tylko trzymać i trzymać! Nawet kilka minut! Co taka rolka (do tego o 20% miększa) za ból może zadać.
Taa… przyjaciółka… rolka... . Myślę sobie nazwę ją jakoś: Niunia, Pianeczka czy cholera wie jak. Taa… nazwę, to nie przyjaciółka, to nie rolka, a na pewno żadna Niunia, Pianeczka, to zwykła zdzira jest. 



Wstałam z tej podłogi ledwo co, zrobiłam kilka kroków, jak się czułam?
- Byłem u Harry'ego z Tybetu, chciałem, żeby naładował mnie energią. Facet dotknął mojego karku, pogładził mnie po udach i wziął za to półtorej bańki.
- I co?
- Kark mnie... napierdala, a na udach dostałem wysypki. 

   
Ud nie mogę dotknąć, pierwsze siniaki już są ale skoro ma pomóc… . Pamiętaj #rollujbejbe, no to rolluję.
No dobrze tyle z serii „Kasia kontra życie”, teraz w dużym skrócie dla bardziej dociekliwych o co właściwie chodzi z rolką.
Permanentnie przeciążając określony obszary w naszym ciele możemy doprowadzić do utworzenia mięśniowo-powięziowych punktów spustowych, czyli miejsc nadwrażliwych dotykowo. W tych obszarach będziemy odczuwać zwiększone napięcie, a co za tym idzie gorsze odżywianie tkanki, gorszy przepływ krwi, niedotlenienie mięśnia. Idąc dalej będzie się to wiązało z zaburzoną pracą mięśnia, ograniczonym ruchem w stawach. Nic fajnego. Dzięki automasażowi rozluźniamy wytworzone napięcie oraz zrosty w mięśniach i podwięziach, tym samym jesteśmy mniej narażeni na kontuzje.
Ot, tyle teorii. Niech każdy oceni sam czy warto.
Na moje odczucia jeszcze za wcześnie ale zauważyłam, że mimo bólu mięśnie są ciut, ciut bardziej rozluźnione, rzeczywiście jak po masażu.

Puenta? Pamiętaj #rollujbejbe!
 

wtorek, 6 października 2015

Zdiagnozuj się sam - ITBS.

https://arunwithmeghan.wordpress.com/2013/08/07/iliotibial-band-syndrome-itbs/

U lekarza byłam, USG zrobiłam, nic nie pokazało. Konsultacja u ortopedy za 10 dni, a ja wciąż nic nie wiem - kicha.

Jestem przeciwnikiem leczenia się przez internet ale...

Od jakiegoś czasu przeglądam zdjęcia stawu kolanowego, poznając te wszystkie dziwne nazwy i googlując co to może być z tą nogą. Uznałam, że jeżeli znajdę jakieś mało inwazyjne, samodzielne, domowe leczenie - podejmę, co mi szkodzi. Szukałam, szukałam ale nie byłam pewna żadnej autodiagnozy. Część opisu pasowała, część naciągnęłam, mocno sugerowałam się tym co powiedział lekarz (to może i dobrze) w każdym razie nie znalazłam nic co by pasowało na 100%. Aż do dziś.

Przedstawiam Państwu ITBS - Syndrom Pasma Biodrowo-Piszczelowego. Po kolei.

1. Rozpoznanie

Ból po zewnętrznej stronie kolana w miejscu zgięcia kolana - odznaczone.

Szczególny ból podczas schodzenia ze schodów - jest.

Nie występuje od razu, a z kolejnymi kilometrami - jak najbardziej.

Ból promieniuje na inne części nogi - yes!

2. Przyczyny

Znaczny wzrost pokonywanych kilometrów - był.

Najczęściej u początkujących biegaczy - jaha!

Zaniedbanie rozciągania po biegu - przyznaję się.

Przyczyny poza kolanem - USG nie wykazało problemu w kolanie - zaliczone.

Słabe mięśnie pośladkowe i mięśnie odwodziciela biodra - pośladki jak orzechy ;) ale odwodziciele słabe - nie znoszę ich ćwiczyć.

No dobrze wszystko składa się w jedną całość, to teraz jak leczyć i czy można sobie zrobić krzywdę przez autodiagnozę?

3. Leczenie

Rolowanie - podobno boli jak jasna cholera ale na pewno nie zaszkodzi - próbuję.

Wzmacnianie mięśni pośladkowych i odwodzicieli biodra - jak tylko przestanie boleć, zobowiązuję się.

Rozciąganie - będę, będę, będę po każdym bieganiu i ekstra raz w tygodniu, obiecuję! Teraz 2 razy w tygodniu - przyrzekam.Tylko niech już nie boli.

Tejpy - tutaj jestem zdania, że powinien nakładać profesjonalista mimo tego, że dostępne wiele instruktaży. Na chwilę obecną  mówię nie ale wiadomo tylko krowa nie zmienia zdania.

Leczenie farmakologiczne - dostałam leki, dzielnie piję okropne zawiesiny przeciwbólowo, przeciwzapalne, wracam do maści.

Lód - nie znoszę tych okładów ale też do nich wracam.

Brak aktywności fizycznej aż nie przestanie boleć ok. 2 tygodni - hmm... no postaram się. A basen się liczy?

Plan jest! To najważniejsze bez planu nie potrafię działać, bez poczucia kontroli nie potrafię funkcjonować więc nawet jeśli ma nie pomóc, to na psyche wpłynie dobrze. Działamy.

Wpis powstał na bazie postu Warszawskiego Biegacza - Jak wyleczyć ITBS. Dzięki!

piątek, 2 października 2015

A na ile kilometrów ten maraton? Maraton Warszawski - relacja.


1. Od czego to wszystko się zaczęło?

Siedzę w pracy, pogrążona w tabelkach i liczbach, dzwoni telefon.

- Kasia czy nie chciałabyś wziąć udziału w Maratonie Warszawskim?
- Jasne, że bym chciała ale nie przebiegnę.
- Przebiegniesz bo to sztafeta, dla Ciebie będzie 10km.
- Jasne!

3 osoby uzbierane, powstała firmowa sztafeta. Wieść się rozniosła i okazało się, że ktoś by pobiegł  na piątkę, a może uda się stworzyć jeszcze jeden team sztafetowy. Koniec końców było nas 10 osób (2xmaraton, 2xsztafeta, 2x5km) mały tłumek. Teamy trochę jak na paraolimpiadę ja z tą nogą co po 3km wysiada, drugi z kontuzją, trzeci nigdy nie przebiegł 10km, czwarty w dniu startu z glutem do pasa. Ale chęci najważniejsze! ;)


2. Przygotowania

Moje przygotowania nie skupiły się na bieganiu, a na wyleczeniu nogi. Mroziłam, masowałam, smarowałam żelami przez kilka dni. 3 dni przed startem udało mi się przebiec 5km bez bólu. Zachęcona sukcesem i podjarana odebranym pakietem poszłam kolejnego dnia na wolniutkie 10km, przebiegłam 2,5, noga odmówiła posłuszeństwa. Załamałam się totalnie. Spędziłam cały wieczór udając ludzkiego kebaba, wystawiając tylko nos spod koca. W dupie, nie dobiegnę, nie dam rady, mam dość, na co mi to wszystko. Obraz nędzy i rozpaczy. 


Jak to zwykle bywa przyszła noc, wstałam z zupełnie innym nastawieniem. Rano pojechałam na Run Blog Fest, świetna inicjatywa na pewno jeszcze o tym opowiem w oddzielnym poście. Pokręciłam się chwilę po EXPO, nawet prawie kupiłam skarpety kompresyjne ale uznałam najpierw wrócę do pełnej sprawności potem będę się bawiła w gadżety. W każdym razie duch biegowy, duch walki i podejście "kto jak nie ja" wróciły".

Dlatego po powrocie do domy zaczęłam mrozić nogę z jeszcze większym zaangażowanie (nawet ją sobie lekko odmroziłam). Dobre nastawienie jest, jutro będzie super, jazda!


3. Bieg

Tutaj nie będę pisała o pierdołach, że się spotkaliśmy oddaliśmy rzeczy do depozytu, itd. Stawiło się 2/3 naszej sztafety i cała druga. Zrobiliśmy co robi się przed biegiem, wystartowaliśmy pierwszych i poszliśmy do miejsca zmiany.

Organizacyjnie zmiana była ciężka. Mnóstwo stłoczonych, czekających na swoją kolej, biedny Pan w przeuroczych okularach wykrzykujący nazwy drużyn: Biegam bo Biegam!, W dupie mam i biegam!, Zakwas Team!, Zadyszka! Wydaje mi się, że Pan nie wykrzyczał mojego teamu ale szczęśliwie zobaczyłam na monitorku C.H.Beck  i ruszyłam. W strefie zmian czekał już Sebastian szczęśliwy z życiówki (1:00:29).

No dobra ruszyłam. Pierwszy kilometr to walka ze sobą i ciągłe powtarzanie: zwolnij, zwolnij, zwolnij bo zaraz padniesz. No ale jak zwolnić skoro tłum ciągnie? Długo nie musiałam czekać na efekty, dodatkowo doprażyło mnie słońce i zaczęłam odpadać. Ale biegnę dalej no bo kto jak nie ja?

Trzeci kilometr, kolano walnęło. To już koniec, nie dam rady dobiec/dojść do końca. Od trzeciego do piątego - dramat, walczyłam o każdy krok. Gdyby to nie była sztafeta po raz pierwszy w życiu zeszłabym z trasy. Nie dość, że nie mogłam biec, ja nie mogłam iść. Próbowałam trochę podbiegać - nic z tego. Próbowałam poprawić sobie opaskę, żeby inaczej uciskała nogę nic nie działało. W którymś momencie uznałam, że skoro i tak i tak boli będę biegła - szybciej skończę tę męczarnię. I to był chyba dobry pomysł bo po 5km coś pyknęło w nodze i ból się zmniejszył.


5-7 km poszedł bardzo sprawnie. Nie wiem jaka jest magia 7 km ale zawsze gdy go przekroczę wiem, że zrobię wszystko co sobie zaplanowałam, wiedziałam że się uda. Mijam siódmy, a tu bach znowu kolano walnęło. Znalazłam ekipę medyczną na trasie, poprosiłam o zamrożenie. W sumie bólu nie zmniejszyło ale na głowę chyba wpłynęło.

Do końca zaciskałam zęby trochę biegłam, trochę szłam. Znalazłam dla siebie mantrę - to na prawdę pomaga. Czytałam przed zawodami o mantrach biegowych: "Dam radę!", "Kto jak nie ja!", "Musi boleć", itd. Jaka była moja mantra?

"Co się stanie, gdy
Oreo dam wampirowi
Jestem ciekaw sam
Czy jak umrze - zmrozi krew,
Czy poczuje mleczny zew."

Dalej nie znam tekstu więc tak w kółko przez 3 km. Biegnę, biegnę, boli, boli, co się stanie, gdy oreo dam, punktu zmiany nie widać. Nagle dopada mnie jakiś facet i mówi sztafeta w prawo. No to w prawo. Okazało się, że nie to prawo. Szczęśliwie chłopcy ściągnęli mnie z dodatkowej rundki zwycięzcy i trafiłam do strefy zmian. A tam hmm... są dwie wersje tej historii. Wpadam w strefę mimo bólu próbuje urwać jeszcze ostatnie sekundy, dobiegam do mojego zmiennika a on na luzie oparty o płotek gada sobie. Wpadam! Krzyczę jakieś "lecisz" albo "dajesz" ostatkiem sił, a mój zmiennik powoli podaje rękę rozmówcy na pożegnanie, zakłada słuchaweczki i zaczyna truchtać. Drugiej wersji tej historii nie przytoczę - moja jest ciekawsza nawet jeśli trochę naciągana. ;)

Jaki czas? Kijowy. 1:08:38 Chyba frustracji dopełnia fakt osiągania lepszych czasów w kwietniu. Oj nie lubię bardzo nie lubię gdy widzę brak progresu i upływający czas. Ale dobiegłam, to był cel na ten start i tego trzeba się trzymać! Co było po biegu? Relacja tutaj (klick-klick).


Sztafetę zakończyliśmy z czasem 4:12:53, podobno założone było 4:15:00 - jest dobrze. :)
 

4. Co jeszcze?

To co zawsze przy maratonie. Lubię stanąć na końcówce 40-42km i dopingować. To zawsze mnóstwo emocji tych niesamowicie pozytywnych i mrożących krew w żyłach. Dziewczyna, która się zataczała, nie mogła utrzymać równowagi, opieka medyczna ściągnęła ją 200m przed metą. Znajomy, który leciał na 3:30:00 i zszedłby poniżej, gdyby nie kontuzja kostki po 39km, końcówkę pokonał w 35min. Ile ludzi, tyle historii bardzo fajnie jest im się przyglądać. Mam nadzieję, że za dwa lata będę jej częścią. :)

I jeszcze jedno jeszcze. Wsparcie na trasie od innych biegaczy to rzecz wspaniała. Ile razy słyszałam: chodź biegnij z nami, Kasia dajesz już nie daleko, itd. :) Ile poklepań po barku (po jednym nie mogłam złapać przez 30s oddechu, gdy jakaś zaangażowana biegaczka przywaliła w mój wątły barczek). Wspaniała sprawa - wspierajcie się, wspierajmy się. :)

5. Przesłanie na koniec?

Biegajcie, bo to piękne! Amen. :)

czwartek, 1 października 2015

Łękotka-srotka czyli jak to na prawdę jest z tą nogą...



Już ten temat mnie nudzi więc obiecuję ostatni wpis z serii "moja noga - nie jest dobrze". A dlaczego? Ha! Po kolei.

Brałam udział w sztafecie maratonu warszawskiego. Przed startem dużo obaw, czy dobiegnę, czy nie zejdę bo noga. Dobiegłam - o tym będzie oddzielna relacja. W każdym razie po tym gdy dobiegłam wieczorem pojechałam na ostry dyżur. Też żeby było jasne, to nie tak, że noga mi odpadła, boleć bolała, nawet jak jasna cholera ale zdecydowałam się pojechać na ostry dyżur, żeby dostać się szybko do lekarza i nie tracić kolejnych miesięcy.


Dojechałam, a Pan mi pisze skierowanie na RTG, no jak to na RTG? Przecież to USG powinno być?! Ok była jakaś 23-24 rozumiem, że mogło nie być nikogo do obsługi USG ale na cholerę mi RTG, to mięśnie, ścięgna trzeba sprawdzić! Na RTG wyszedł mi jakiś obcy w kolanie, do tej pory nie wiem co to ale co najmniej intrygujące. Na tym etapie zaczęłam psioczyć na czym ten świat stoi, znowu niczego się nie dowiem i po co to RTG, USG przecież powinno być, konowały, niech dla ich dobra obcy okaże się czymś istotnym, strata czasu, w dupie, nie czekam, jedziemy na kebaba. Marcel starając się nie zwracać na mnie uwagi z wrodzonym stoickim spokojem grał sobie w coś na telefonie, delikatnie się odsuwając bo wstydzić się zaczął. Jakimś cudem wykrzesałam z siebie ostatki cierpliwości i całe szczęście bo lekarz mimo tego, że do przemiłych nie należał okazał się konkretny. Wymacał i nawyginał mi nogę na tysiąc możliwych i niemożliwych stron, ja w międzyczasie starałam się nie drzeć za mocno. 


Co stwierdzone? Konieczne USG (na prawdę?!). Mam skierowanie i w przyszłym tygodniu już badanie - jupijajej! Co się okazało jeszcze? Kiedyś miałam zerwane więzadła krzyżowe i mam luźne coś w kolanie. Do tego kilka miesięcy temu skręciłam kolano. Na deser być może uraz łękotki.

I tutaj historia powinna się kończyć ale tak na prawdę dopiero się zaczyna. Bo? A bo dostałam leki przeciwbólowe i przeciwzapalne, nie chcę zapeszać ale bardzo szybko po nich zaczęło mi się robić lepiej. Biegać wprawdzie nie mogę (nie mogę bo mam nie biegać przez 10 dni i też nie mogę bo próbowałam drugiego i nie mogę) ale tak sobie wykombinowałam, że skoro te leki zaczęły tak szybko działać, to pewnie żadna srotka-łękotka a zwykły stan zapalny. Pobiorę grzecznie przez 10 dni w międzyczasie pójdę na USG, gdzie okaże się, że to nic takiego i po 10 dniach będę śmigała jak szalona, no może nie jak szalona ale wracać do formy. Plan idealny? W związku z tym nie mogę się doczekać USG. Z resztą czas ostatnio tak leci, że zanim się obejrzę już będę miała wyniki w ręku i buty do biegania na nogach.

Jest dobrze! Będzie żył! Widzimy się na trasie! Buźka!