Etykiety

czwartek, 23 grudnia 2021

KOLEJ TRANSSYBERYJSKA | Pekin dzień 19

Przed nami bardzo wyczekiwany dzień, taki który jeszcze kilka miesięcy temu, wydawał się tak bardzo nieosiągalny. Wybieramy się na Mur Chiński! 

Dużo czytałam jak się tam dostać. W internecie znajdziecie mnóstwo porad, w każdym razie organizacja dojazdu na własną rękę ma wiele minusów. Po pierwsze, wcale nie wychodzi dużo taniej. Po drugie, podróż wcale nie jest taka pewna. Ilość przesiadek, podróż lokalnymi autobusami, niejasne informacje czy dana linia dalej funkcjonuje. Po trzecie, czas podróży się znacznie wydłuża przy korzystaniu z lokalnych przewozów. Podróż na własną rękę, to napewno fantastyczna przygoda ale wtedy gdy ma się więcej czasu.

Po raz drugi decydujemy się na usługi Get Your Guide, kupujemy bilet za ok. 150 zł za osobę. W cenie mamy przejazd z centrum Pekinu do Mutianyu i z powrotem, opiekę przewodnika, bilety wstępu, lunch. Czy to atrakcyjna opcja? Niech każdy przeliczy sobie sam. Bilet wstępu, kosztuje ok. 40 zł, więc za dojazd i wszystkie dodatkowe atrakcje, a przede wszystkim spokój, że dojedziemy w odpowiednie miejsce, płacimy 110 zł. Dokupujemy jeszcze wjazd kolejką linową do 14 wieży muru, który kosztuje 120 juanów, czyli niecałe 80 zł za osobę.

Kierunek naszej podróży, to Mutianyu, jest to jedna z opcji zwiedzania Muru Chińskiego. Możemy także pojechać do Badaling, gdzie znajduje się najbliżej położona od centrum Pekinu część muru. Jest to fragment podobno robiący największe wrażenie, jednak ze względu na bliskość Pekinu, bardzo zatłoczony. Druga opcja, to właśnie Mutianyu. Miejsce dużo mniej zatłoczone, z zachowaną oraz odbudowaną częścią muru. I trzecia możliwość, która była dla mnie najciekawsza ale niestety niemożliwa do zrealizowania, to Simatai - najdziksza część muru. 

Wsiadamy do autokaru w centrum Pekinu i po godzinie docieramy do Mutianyu, rozpoczynamy zwiedzanie. Wjeżdżamy kolejką linową do 14 wieży i spacerujemy dochodząc do 20 wieży, przy której zasadniczo kończy się możliwość dalszej podróży. Zachęceni opowieściami przewodnika, nie zauważamy zakazu i idziemy dalej zaliczając kolejne punkty. Nie będę się rozpisywała o murze. Jest boski. Jest przeogromny, powalający, niesamowity. Jest cudem świata.

Po kilku godzinach zwiedzania, spotykamy się z przewodnikiem na dole i idziemy na lunch. Wszyscy siadamy przy dużym, wspólnym stole, na którym położona jest patera. Kręcimy nią i nakładamy dania na które mamy ochotę. Szczerze mówiąc byłam przeciwna wykupieniu tej wycieczki, jak to ja - chciałam SAMA, jednak jestem pewna, że to była dobra decyzja. Do Pekinu wracamy chwilę po 16.

Od razu kierujemy się do Hongqiao Market, który wczoraj był zamknięty, obejrzeć wszystkie sklepy z podróbami. Myślałam, że będzie to zwykła galeria, tylko z podróbami. Taki Stadion Dziesięciolecia w formie butikowej, a tutaj ochrona, zakaz wnoszenia aparatów, kamer, chowanie towaru na zapleczu, pod ladą. Gdy o coś pytasz to prowadzą Cię w wielkiej konspiracji do innego stoiska albo wyjmują tajną walizkę. Dziwne uczucie ale całkiem śmieszne. W każdym razie nic nie kupiłam, nie lubię podróbek, nie sprawiają mi przyjemności. Gdybyście chcieli poszaleć - targujcie się i to ostro. Zegarek Pater Philippe z ceny salonowej może zejść do 150 zł.

Następnie idziemy do dzielnicy biznesowej Pekinu, zobaczyć najwyższe budynki - ogromny China Zun (528m) i przepiękny, naprawdę przepiękny wieżowiec będący siedzibą Centralnej Telewizji Chińskiej. Chodzimy z zadartymi głowami i zapartym tchem. Po drodze udaje mi się znaleźć przekąskę, na którą polowałam przez cały pobyt w Chinach, czyli jian bing. To taki naleśnik z jajkiem - jedna z najpopularniejszych potraw śniadaniowych.

Będąc w dzielnicy biznesowej, nie można pominąć centrum handlowego The Place, gdzie znajduje się największy ekran LED-owy na świecie. Na ekranie wyświetlane są reklamy, teledyski, filmy, my trafiamy na przepiękne ujęcia ryb, rafy koralowej, po prostu dno oceanu.

Przed nami jeszcze jedna atrakcja, można powiedzieć, że jedna z głównych atrakcji całego pobytu - kaczka po pekińsku. To jest wręcz mistyczne wydarzenie. Od samego początku znając jego wagę, poświęciłam godziny na przeszukiwaniu sieci aby znaleźć najlepszą, najbardziej klimatyczną knajpę w której zjemy tę wyjątkową kolację. Wybrałam BeiJing LiQun Roast Duck (Qian MenDian) i to był wybór genialny. Przede wszystkim knajpa znajduje się na terenie hutongów i już tu jest trochę magii. Maciek odciąga mnie jak tylko może od takich miejsc, u mnie z kolei ogromna ciekawość miesza się ze strachem, gdzie ciekawość zdecydowanie wygrywa.

Z menu wybieramy oczywiście kaczkę po pekińsku, do tego należy odznaczyć z jaką ilością dodatków chcecie dostać kaczkę, nie hamujemy się. Zostajemy posadzeni przy jednym stole z pozostałymi klientami. Poznaliśmy już duże, wspólne stoły podczas dzisiejszego lunchu. Na początku czujemy się trochę skrępowani ale po chwili wchodzimy w klimat. 

I teraz o naszym błędzie. W knajpie pojawiamy się 30 min przed jej zamknięciem, mieliśmy nawet wątpliwości czy będziemy mogli wejść. Przyjęli nas, dostaliśmy super jedzenie, jednak równo o godzinie 22, przestajemy być gośćmi. Równo o 22 cała obsługa, kuchnia rzuca ściery w kąt, włącza telewizję i siada do jedzenia. 

To jest niesamowite widowisko ale podobno normalnie z resztek z kaczki kuchnia gotuje jeszcze zupę. Niestety przez zbyt późną godzinę ominęła nas ta przyjemność. Niezależnie od tego, to był super wieczór i genialne miejsce, absolutnie polecam. Pyszne jedzenie, niesamowity klimat.

Późnym wieczorem, a właściwie już nocą wracamy do hotelu mijając hutongi, które o tej porze są bardziej straszne niż fascynujące.

środa, 24 listopada 2021

KOLEJ TRANSSYBERYJSKA | Pekin dzień 18

Wstajemy późno, trochę źli bo przegapiliśmy śniadanie no i nie ukrywajmy lekko wczorajsi. Ruszamy zobaczyć Temple of Heaven, czyli jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków Pekinu. Dostaniecie się tutaj metrem wysiadając na stacjTiantan Dongmen, a za bilet wstępu zapłacicie 34 juany od osoby (ok. 25zł). Jest to jeden z najważniejszych sakralnych obiektów w Chinach. Park świątyni, to trochę ponad 2,5 km2 na terenie którego znajdują się 3 najważniejsze budynki: Sala modlitw o dobre zbiory, Okrągły Ołtarz Kopca oraz Imperial Vault of Heaven oraz kilka mniejszych. Bardzo ciekawy jest sposób budowy poszczególnych obiektów z zachowaniem "taoistycznej myśli" oraz z uwzględnieniem zasad numerologii.

Spacerujemy, przechadzamy się powolutku, przysiadamy to na schodkach, to na ławce, patrzymy, nigdzie nam się nie spieszy. 

Po 2h zwiedzania, szukając hutongów trafiamy do małej spelunki między blokami. Zamawiamy pho, które nie do końca zachwyca nasze kubki smakowe. 

Dalej kierujemy się w stronę świątyni Fayouan Si (stacja metra: Caishikou), podobno to przepiękne miejsce, pomijane przez przewodniki. Jest to świątynia taoistyczna, do której nie docierają tłumy turystów, tak więc na miejscu można poczuć super klimat. Niestety docieramy chwilę po 16, gdy cały kompleks jest już zamknięty.

Siadamy na ławce w parku, przyglądamy się ludziom, obserwujemy.

Postanawiamy pojechać jeszcze do Hongqiao Market, w którym znajdziecie wszystkie możliwe i niemożliwe podróby tego świata. Niestety tutaj też odbijamy się od drzwi - zamknięte. Zamawiamy coś w w knajpie koło galerii i wracamy do hotelu, to nie jest nasz dzień.

W drodze powrotnej zaglądamy do hipermarketu koło hotelu, a tam magia się dzieje. Przeogromny wybór ryb, owoców morza, akwaria z krabami, homarami, langustami. Przeróżne grzyby, zioła, kocham oglądać nowe rzeczy, a tym bardziej jedzenie. Jejku, gdyby taki wybór był w polskich sklepach...

W końcu docieramy do hotelu. Chcemy odpocząć, zaplanować wycieczkę na Wielki Mur Chiński i kolejne dni. Spędzić spokojny wieczór.

niedziela, 7 listopada 2021

KOLEJ TRANSSYBERYJSKA | Pekin dzień 17 v2

Kończąc zwiedzanie Zakazanego Miasta wychodzimy prosto na Jingshan Park i to jest cudowne miejsce. Możecie na chwilę zatrzymać się, odpocząć od tłumu, pobyć w zieleni. Wstęp do parku kosztuj 10 juanów, czyli ok. 7 zł. 

Wchodzimy, łapiemy oddech. W parkowym barze, kupujemy lunch boxa, jemy na murku.

Park Jingshan był kiedyś prywatnym ogrodem chińskich cesarzy i tym samym naturalnym przedłużeniem Zakazanego Miasta. Jego ścieżki na początku prowadzą pod górę, która podobno jest sztucznym nasypem, powstałym z ziemi z fosy wykopanej wokół pałacu. Zdecydowanie warto wejść na sam szczyt, z którego zobaczycie przepiękny widok na Zakazane Miasto. 

Park jest absolutnie cudowny, obok przepięknych widoków, znajdziecie altanki w których można odpocząć w cieniu, a przy odrobinie szczęścia spotkać zawodzącego, szalonego grajka z trzystrunową mandoliną. Historyczne pawilony, przeogromne plantacje moich najukochańszych piwonii. Znajdziecie też szkicujących artystów. Cudowne miejsce na odpoczynek, myślę że mając więcej czasu, spokojnie można spędzić tu pół dnia. 

Idąc dalej traficie na Beihai Park w którym odbyliśmy wręcz epicką sjestę. Wejście, to kolejne 10 juanów za osobę. Od razu wynajęliśmy, hmm... pojazd wodny. Nie wie jak określić to coś, trochę jak łódka z silnikiem ale w kształcie roweru wodnego? Nie mamy już siły chodzić, więc opływamy wszystkie zabytki sącząc piwko. Odpoczywamy, łapiemy ostatnie promyki słońca przebijające się przez smog.

Park, był kiedyś częścią Zakazanego Miasta - parkiem cesarskim. Zajmuje 69 ha, a znaczna część to zbiorniki wodne. Znajdziecie tutaj mnóstwo przepięknych budynków, zdobionych smokami, całym w czerwieni, złocie, przeplatanych biało-niebieską porcelaną. To podobno jeden z najstarszych i najlepiej zachowanych ogrodów cesarskich w Chinach.

Z parku wychodzimy chwilę po 18 i kierujemy się w stronę hotelu. Po drodze kupujemy coś do jedzenia i worek soli. Siedzimy na brzegu wanny mocząc zmęczone i spuchnięte stopy w wodzie z solą, zajadając zupkę chińską (damn!), po czym idziemy na krótką drzemkę.

Budzimy się zdecydowanie za późno. Ze względu na godzinę ale też chcąc maksymalnie wykorzystać czas, który mamy w Pekinie, uznajemy że najlepiej będzie pójść na najsłynniejszą imprezową ulicę Pekinu, czyli Dongzhimen Ineer Street, a dokładnie ulicę Duchów (Ghost Street). Dotarcie zajmuje nam godzinę albo dwie, jesteśmy na miejscu o 1 w nocy.

Wałęsamy się, pijemy drinki, w końcu chwilę przed 2 trafiamy do knajpy Huda Restaurant. To jest jakiś obłęd. Zamawiamy przeogromną michę raków, które są tak straszliwie pikantne, że nawet ja nie jestem w stanie tego zjeść. Z kolei Maciek, który do tej pory wystrzegał się ostrego, wcina jak dziki. Dostajemy fartuszki, Pani pokazuje jak sobie z tym poradzić. Magia!

Z knajpy wychodzimy chwilę przed 3 i okazuje się, że metro już nie działa. Pozostaje nam powrót na piechotę ok. 6km. Co zrobić. Wracamy, podziwiając kompletnie puste miasto. Mijamy hutongi, które są przerażające już za dnia, a co dopiero nocą. W okolicach 3 bądź 4, zaczynają się otwierać knajpko-spelunki, w których można zjeść zupę i pierożki na parze. Co chwilę coś kupujemy. To jest cudowne. Siedzimy na krawężniku w centrum śpiącego miasta, jedząc pierogi z reklamówki, popijając zupą o dość odpychającej konsystencji, magia.

Do hotelu dochodzimy gdy robi się jasno, a miasto budzi do życia.





czwartek, 4 listopada 2021

KOLEJ TRANSSYBERYJSKA | Pekin dzień 17 v1


Jak dobrze wyspać się w czystej pościeli i wygodnym łóżku. Mimo tego, że siedzieliśmy do późnej nocy próbując opowiedzieć sobie o ostatnich dwóch tygodniach i zaplanować koleje dni, budzę się super wypoczęta.

Przede mną kolejna niespodzianka - śniadanie w hotelowej restauracji. Rozumiecie, nie muszę jeść starego chleba, ze starym żółtym serem, który przypomina już topiony, nie muszę jeść zupki chińskiej dwa razy dziennie, tylko idziemy do super restauracji na śniadanie. A śniadania tutaj są naprawdę genialne. 

To co przykuwa moją uwagę, to przede wszystkim mała ilość jedzenia wyłożonego na stanowiskach. Jest przeogromna różnorodność, jednak wszystkiego jest tylko po kilka sztuk. I to jest genialne! Nic się nie marnuje, gdy tacka jest pusta, obsługa dokłada kolejne porcje. Na prawdę jestem tym zachwycona, to jest tak inne niż nasz europejski standard marnowania przeogromnej ilości jedzenia. Kolejny zachwyt to zupa. Przemiły Pan nalewa zupę do której dobierasz sobie składniki: makaron lub pierożki, można też dorzucić pak choi, którego wielkim fanem jest Maciek, chili, dymkę, same pyszności.

Przepyszne herbaty ale takieeeee, że aż szkoda pić kawę. Są też dziwnostki jak stuletnie jajo, czyli jajko ugotowane na twardo, zakonserwowane, przechowywane od kilku tygodniu do kilku miesięcy. Jedzenie jest obłędne!

Po śniadaniu ruszamy na zwiedzanie. Dzisiejszy cel, to przede wszystkim Zakazane Miasto. Maciek kupił wcześniej bilety, więc musimy pojawić się przy bramkach wejściowych o określonej godzinie. Co ciekawe wstęp do Zakazanego Miasta jest limitowany, dziennie może odwiedzić je 80 tys. osób (czytałam, że w czasie po-pocovidowym, limit został obniżony do 5 tys. osób) więc wcześniejsza rezerwacja biletu jest super pomysłem. Naprawdę jestem w stanie uwierzyć, że przez Zakazane Miasto, jest w stanie przejść tyle turystów dziennie. Bilet rezerwowaliśmy przez GenYourGuide, koszt to 56 zł za osobę.

Zwiedzania nie mogę się doczekać. Przede wszystkim Zakazane Miasto znajduje się w samym centrum Pekinu i jest to dawny pałac cesarski z czasów dynastii Ming i Qing. Pałac przez długi czas był dostępny tylko dla nielicznej grupy Chińczyków. Obok ciekawości którą budził, wzbudzał tez duży respekt. Tajemnica Zakazanego Miasta była budowana przez 500 lat, a każdy zwykły Chińczyk, który chciał ją poznać kończył nie najlepiej. Zakazane Miasto, to aż 32 hektary i 980 obiektów. To co jest niesamowicie ciekawe, to koncepcja samej budowy, czyli budynki stojące na osi północ - południe z zachowaniem zasad feng shui, ponadto każdy element pałacu ma przypisane znaczenie symboliczne. Więcej nie będę pisała, Zakazane Miasto zdecydowanie robi wrażenie i absolutnie w tym momencie polecam włączyć "Ostatniego Cesarza". :)

Dojeżdżamy metrem, wysiadając przy placu Tiananmen i trochę się gubimy. Najpierw widzimy przeogromną kolejkę, no ale skoro mamy bilety, to nie będziemy w niej stawać. Biegamy, częścią podziemną i naziemną, nie możemy znaleźć wejścia, a czas mija. Boimy się, że nie zdążymy na 11 i bilety przepadną. Spóźnieni 20 minut znajdujemy właściwe bramki (o czym jeszcze nie wiemy), skanujemy paszporty, nikt nie prosi o bilet, co budzi nasze zdziwienie, mimo tego lecimy dalej. W którymś momencie zatrzymujemy się, stwierdzając że przecież już jesteśmy w Zakazanym Mieście. Jesteśmy my i pozostałe 80 tys. turystów. 

Gdy wspominamy tę wycieczkę, Maciek od razu mówi o przeogromnym tłumie, ja tak tego nie zapamiętałam, dopiero zauważam po zdjęciach. Tłum i smog. Warto przygotować się na przeogromną liczbę zwiedzających, w szczególności Chińczyków, przyjeżdżających z całego kraju. Jeszcze nie przywykliśmy do ich języka, więc wszystko wydaje się bardzo głośne i świdrujące uszy.

 

Obydwoje jesteśmy raczej "szybkimi" turystami, nie potrzebujemy kontemplować przez 30 minut nad wazą. Mimo to, w Zakazanym Mieście spędzamy 2,5 godziny, a uwierzcie mamy ekspresowe tempo. Jeśli macie więcej czasu, spokojnie możecie szwędać się przez cały dzień. A gdyby w Waszych głowach pojawiły się wątpliwości, czy jest to obowiązkowa pozycja na turystycznej mapie Pekinu, to ich nie miejcie. Tak, to jest to obowiązkowy punkt. :)



sobota, 30 października 2021

KOLEJ TRANSSYBERYJSKA | Ułan Bator - Pekin dzień 16

Kolejny dzień, to już tylko oczekiwanie i żegnanie się, a raczej żegnanie i oczekiwanie.

Żegnanie, bo 14:35 wysiadam z pociągu i kończę samotną podróż koleją. Żal miesza się z radością. To była fantastyczna ale i wymagająca podróż. Oczekiwanie, bo w Pekinie czeka spotkam się z Maćkiem, z którym rozpoczniemy kolejny rozdział zwiedzania. Jeszcze rok temu sama myśl o podróży do Chin była dla mnie nieosiągalna. Minął rok i za kilka godzin wysiądę z pociągu w Pekinie, to jest niesamowite.

Patrzę przez okno, łapię ostatnie widoki, próbuję zebrać je na zapas. Z zamyślenia wyrywa mnie obsługa pociągu wręczająca bon na obiad w "Warsie". Zupełnie się tego nie spodziewałam. Po małym obiedzie, zaczynam się krzątać po pociągu, zbierać pierdółki szykując się do wysiadania.

Wjazd pociągiem do Pekinu jest po prostu obłędny. Jedę wśród przewysokich biurowców, raz wjeżdżam do tunelu, raz jadę mostem. To jest obłędne, w szczególności, że jeszcze dzień temu głównie patrzyłam na pustynię.

Pociąg przyjeżdża na stację o 14:35, równiutko co do minuty, a tam na peronie czeka Maciek. Jejku, jaka to ulga, że już tego plecaka nie będę musiała nieść, że już martwić się gdzie pójść, gdzie spać, co jeść, jak się zorganizować będę mogła podzielić na pół.

Idziemy do hotelu. Nie hostelu, nie drewnianego domku, tylko do hotelu. Przez najbliższe kilka dni będziemy mieszkać w New World Beijing Hotel i to jest dla mnie ogromna niespodzianka. Hotel jest przepiękny. Wchodząc do niego czuję się bardzo speszona. Jestem brudna, wymęczona, z jakimiś traperami wiszącymi przy plecaku, no nie pasuję tam. Od razu lecę się umyć (tak! w pokoju oprócz prysznica mamy wannę), ładuję się w ten cudowny, gruby hotelowy szlafrok i czuję się jak gwiazda.

Szybko stwierdzam, że koniec z luksusami, czas ruszać na zwiedzanie. W pierwszej kolejności Maciek zabiera mnie do sklepiku niedaleko naszego hotelu, gdzie jest mnóstwo warzyw i owoców, takich których nazwy nie jestem w stanie wymówić. Jestem w raju. 

Później idziemy w stronę galerii handlowej, żeby coś zjeść. Maciek już tam dzisiaj był i okazuje się, że w galerii jest super food hall ale nie taki jak w naszych galeriach, składający się z burgerów, pizzy i innych smażonych rzeczy, a na prawdę genialny food hall. Chodzimy po galerii dłuższą chwilę, nie mogąc znaleźć tego miejsca, aż w końcu przed moimi oczami pojawia się kilkanaście stoisk, a tam ryby, owoce morza, mnóstwo warzyw, koszyczki do których nabierasz produkty, a potem obsługa zanurza je w hot pocie, pierożki, bao, mnóstwo, mnóstwo pyszności. 

Trochę podjedliśmy, ruszamy dalej na Wangfujing Street, czyli najbardziej znaną handlową ulicę w Pekinie. To taki nasz Nowy Świat, tylko trochę dłuższy, z trochę większą ilością świateł i do tego z moim głównym celem dzisiejszej wycieczki czyli Wangfujing Snack Street. 

Wangfujing Snack Street, to mała, boczna uliczka odchodząca od Wangfujing Street na którą byłam napalona jak szczerbaty na suchary. Pekin kojarzy mi się z ulicznym jedzeniem i chcę po prostu spróbować wszystkiego co możliwe. Taką obietnicę daje właśnie to miejsce. Niestety tylko obietnicę. Przede wszystkim uliczka jest pełna turystów, z trudnością można się przecisnąć, a jedzenie mało ma wspólnego z chińskim street foodem, gdzie ma być prosto, tanio i pysznie. Dominują stragany z skorpionami (jeszcze żywymi nadzianymi na patyk), konikami polnymi, szarańczą. Do tego mnóstwo jedzenia (głownie parówek) w cieście, smażonych w głębokim tłuszczu. 

Na pewno warto tu przyjść i zobaczyć ale nie rozumiem opowieści o tym, że jest to raj dla smakoszy, bo nie jest. Większość przekąsek była obsmażona w głębokim tłuszczy i to długo wcześniej, uwierzcie mi, nie kilka godzin wcześniej, długo, długo wcześniej. Nie będę już nawet pisała o etycznej kwestii sprzedawania nabitych na patyki żywych zwierząt.

Wracamy do hotelu chwilę przed 22, czas odpocząć i zaplanować kolejne dni. Jutro zaczynamy od zwiedzania Zakazanego Miasta.

wtorek, 26 października 2021

KOLEJ TRANSSYBERYJSKA | Ułan Bator - Pekin dzień 15 v2

Tradycyjnie, mały przerywnik o tym jak przekroczyć granicę Mongolia - Chiny. Myślę, że nikogo nie zaskoczę pisząc, że niezbędna jest wiza. 

Po wizę tym razem nie musicie jechać do ambasady, a do czynnego od 2018 Ośrodka Wizowego, który znajdziecie w Warsaw Towers na ul. Siennej 39 w Warszawie (wiem, że ze względu na Covid ośrodek był zamknięty, sprawdźcie jak to teraz wygląda). I tutaj ułatwienia się kończą. Przede wszystkim strona Ośrodka Wizowego w żaden sposób nie wyjaśnia w jaki sposób można ubiegać się o wizę, tzn. będąc sprawiedliwą - próbuje wyjaśnić, jednak przechodząc ścieżkę użytkownika, po dwóch kliknięciach trafiasz na podstrony napisane po chińsku. Ja tego nie jestem w stanie ogarnąć.

W związku z tym, uprzejmie donoszę, że dokumenty które musicie dostarczyć, to:

- paszport

- dwa zdjęcia

- wypełniony i podpisany wniosek, który wcześniej wypełniacie na www Ośrodka Wizowego

- bilet potwierdzający wjazd i wyjazd z Chin

- rezerwację hotelu na cały pobyt

dodatkowo możecie spodziewać się zbierania odcisków palców i skanowania twarzy.

Wędruję do biura z całym kompletem dokumentów, prócz biletu potwierdzającego wjazd do Chin z myślą, że przecież się dogadamy. Nie dogadaliśmy się. Nie wiem ile tam siedziałam i próbowałam przekonać najpierw Pana w okienku, później kierownika. Ma być bilet potwierdzający wjazd i ch*j. No nic nie działa, że ja koleją, że nie można kupić biletów międzynarodowych z Polski. Nic nie działa.

Pędzę do domu, równocześnie skanując internet co w tej sytuacji zrobić.

Nie powiem, żebym tak zrobiła ale czytałam w internecie, że podobno są linie lotnicze, takie jak np. KLM, które wystawiają bilet przed dokonaniem opłaty, jeśli jej nie dokonasz w ciągu 2h, bilet zostaje anulowany.

W te pędy wracam na Sienną. I teraz uwaga, w tej historii ważne są dwie kwestie, po pierwsze dojazd z Siennej do mojego mieszkania, to ok. 1h więc dwukrotny kurs zajmuje 4h, a jest to środek tygodnia i nie mam urlopu do wykorzystania. Po drugie nie mogę sobie pozwolić na ani jeden dzień opóźnienia, ze złożeniem wniosków, bo po prostu nie wyjadę, wszystko jest na styk, a opóźnienie jednego dnia, to strata strasznie grubej kasy.

Wracam na Sienną z kompletem dokumentów, wniosek przyjęty. Na wizę muszę czekać 4 dni robocze (tryb ekspresowy - 3 dni robocze). Cała przyjemność kosztuje 260 zł. Oczywiście istnieje możliwość skorzystania z usług prywatnych agencji, które cały ten trud wezmą na siebie, dla mnie za drogo, jednak gdybym mieszkała poza Warszawą, to chyba jedyna opcja, jak to wszystko ogarnąć bez wizyty w stolicy.

piątek, 22 października 2021

KOLEJ TRANSSYBERYJSKA | Ułan Bator - Pekin dzień 15 v1

O 5 dzwoni budzik, oczywiście znowu spałam zdecydowanie za mało. Uzbrojona w mapkę autobusową zarzucam na siebie plecur z zamiarem dojechania na dworzec, autobusem. Na wszelki wypadek przed wyjściem z hostelu upewniam się, w którą stronę powinnam iść. Właściciel informuje mnie, że jest niedziela, do tego wcześnie rano i na moim miejscu raczej nie liczyłby na autobus, może zamówić mi taksówkę. Mam 1,5h do odjazdu pociągu - idę na piechotę.

Co tu dużo gadać. Łatwo nie jest, plecak cholernie ciężki, ja niewyspana, lodowate powietrze zatyka płuca. Tyle dobrego, że tym razem nie wybieram najkrótszej trasy, wchodząc w dziwne blokowiska, tylko trzymam się głównych ulic. Mniej stresu.

Po drodze kupuję śniadanie - onigiri z tuńczykiem, do tego wodę na drogę - ahoj! kolejne 2 kg. Na dworzec dochodzę z niedużym zapasem.

W sumie ciekawa jestem, jak tym razem będę jechała. Za cholerę nie mogłam się dogadać, chciałam kupić bilet w otwartym przedziale, nie wiem czy była taka możliwość. Koniec końców, okazuje się że znowu mam zamknięty przedział, z czterema kuszetkami.

Tym razem jadę z jakimś Hiszpanem albo Włochem, już teraz nie pamiętam. Współpodróżnik z tych narzekających. Opowiada, że wybrał się na kilka dni na pustynię Gobi, mieszkał w jurcie, brudno, nie ma kibelka, jedzenie niedobre. Szalenie zazdroszczę. Właśnie tutaj pojawia się myśl, dlaczego nie udało mi się zarezerwować więcej czasu na Mongolię. Kurczę, po prostu nie miałam aż tyle czasu, wiem doskonale, że 3 tygodnie urlopu nie są z gumy ale żałuję okrutnie.  Żeby było jasne, te kilka dni na pustyni, to nie są jakieś luksusy. Wszędzie ale to wszędzie masz piach, załatwiasz się do dziury w ziemi, jesz głównie ryż z jakimiś dziwnymi sosami... Idealnie!

Przez chwilę prowadzimy kurtuazyjną rozmowę, jednak widać, że każde woli zająć się swoimi sprawami. Podróż jest znów magiczna. Serio, widoki są takie...! Gapię się w to okno i gapię. 

Wcześniej wydawało mi się, że jurty stojące na pustyni, to już głównie atrakcja turystyczna. Możesz pojechać na wycieczkę, nałapać piasku do nosa, słono zapłacić i wrócić. Ale nieee, przez setki kilometrów co i raz widzę jurty, miasteczka jurtowe, mnóstwo dzikich zwierząt (z tych parzystokopytnych). To jest niesamowite, po prostu ludzie tak żyję, nie pojedyncze osoby, mnóstwo ludzi.

Przede mną jeszcze jedna mała przyjemność. Obiecałam sobie, że ostatniego dnia podróży koleją, pójdę na obiad do "Warsa", a że od myśli do działania u mnie całkiem blisko, tak zrobiłam. Słuchajcie Wars jest drewniany, no jak za początków Kazimierza Wielkiego (Jezzuuu, jaki suchar). Okna są drewniane. kumacie, drewniane okna w pociągu, do tego pustynia za oknem?! To przecież jakaś magia. Ozdoby są drewniane, rzeźbione, przedziałki między stolikami drewniane, niesamowite to.

Zamawiam kurczaka z czymś i dostaję coś z czymś. :) No dobra, ale tak szczerze, czy schabowy w naszym polskim Warsie, urywa? No nie urywa, chyba, że po czasie. Jestem zachwycona moim obiadem, widokiem, drewnianymi oknami. 

To ile za te przyjemności? Wróciłam do swoich notatek, z których wynika że rachunek za obiad wyniósł 18 500 MNT (ok. 28 zł), ponieważ nie miałam już tugrików, zapłaciłam juanami, dokładnie 93 juany. Teraz tak myślę, że albo coś źle zapisałam albo ktoś mnie po prostu orżnął. 93 juany w 2019 r. miały wartość ok. 56 zł - dwa razy więcej, niż cena w tugrikach. Nie ważne, warto było. 

W Warsie siedzę do 18:30, nagle zaczynają się dzikie ruchy. Obsługa chowa alkohol, pringelsy, nie do końca wiem o co chodzi więc wolę schować się w swoim przedziale. Po 20 min dojeżdżamy do granicy. Wchodzi straż graniczna, świecą, sprawdzają, nie lubię takich rzeczy. Ok. 21 musimy wysiąść i przejść od jakiejś hali. Tak, to ten bilet dzięki któremu miałam nigdzie nie wysiadać.

Wyjście z hali jest ogrodzone, pozwala na ruch 2 metry do przodu, 5 metrów w prawą, 5 w lewą. Dobrze, można zapalić. Przy kratach, którymi nasza hala jest ogrodzona, stoi kilka osób, handlują. Sprzedajeą zupki chińskie, chipsy, colę, piwo, jeśli chcesz coś specjalnego, mogą pobiec do sklepu znajdującego się za kratami i wszystko donieść. 

W hali jest toaleta, jest darmowy punkt z ciepłą wodą (z resztą zimną też). Zupkę zza kraty, możesz zalać i zjeść. To nie są takie zupki jak te które znamy z Tesco, wicsz że musisz zorganizować miskę, łyżkę, widelec i talerzyk. Zupka jest w dużej misce, masz do tego dołożone sztućce, brakuje Ci tylko wrzątku. I serio uwierzcie mi, w smaku też jest różnica. To najlepsza zupka chińską jaką w życiu jadłam.

W hali spędzam czas do 2 w nocy i szczerze mówiąc to ja nie wiem co działo się przez te 6h. Trochę spałam, dużo paliłam, zjadłam zupkę. Ale głównie musiałam być czujna, bo nie miałam pojęcia o której gdzie będzie trzeba pójść. Chwilę przed 2 przepychają nas do kolejnej hali i odprawiają. Skanują dokumenty, wizy, twarze, dłonie. Kurde, jestem po wrażeniem. 

Chwilę, przed 2 wracamy do pociągu i jedziemy dalej.