Etykiety

piątek, 22 października 2021

KOLEJ TRANSSYBERYJSKA | Ułan Bator - Pekin dzień 15 v1

O 5 dzwoni budzik, oczywiście znowu spałam zdecydowanie za mało. Uzbrojona w mapkę autobusową zarzucam na siebie plecur z zamiarem dojechania na dworzec, autobusem. Na wszelki wypadek przed wyjściem z hostelu upewniam się, w którą stronę powinnam iść. Właściciel informuje mnie, że jest niedziela, do tego wcześnie rano i na moim miejscu raczej nie liczyłby na autobus, może zamówić mi taksówkę. Mam 1,5h do odjazdu pociągu - idę na piechotę.

Co tu dużo gadać. Łatwo nie jest, plecak cholernie ciężki, ja niewyspana, lodowate powietrze zatyka płuca. Tyle dobrego, że tym razem nie wybieram najkrótszej trasy, wchodząc w dziwne blokowiska, tylko trzymam się głównych ulic. Mniej stresu.

Po drodze kupuję śniadanie - onigiri z tuńczykiem, do tego wodę na drogę - ahoj! kolejne 2 kg. Na dworzec dochodzę z niedużym zapasem.

W sumie ciekawa jestem, jak tym razem będę jechała. Za cholerę nie mogłam się dogadać, chciałam kupić bilet w otwartym przedziale, nie wiem czy była taka możliwość. Koniec końców, okazuje się że znowu mam zamknięty przedział, z czterema kuszetkami.

Tym razem jadę z jakimś Hiszpanem albo Włochem, już teraz nie pamiętam. Współpodróżnik z tych narzekających. Opowiada, że wybrał się na kilka dni na pustynię Gobi, mieszkał w jurcie, brudno, nie ma kibelka, jedzenie niedobre. Szalenie zazdroszczę. Właśnie tutaj pojawia się myśl, dlaczego nie udało mi się zarezerwować więcej czasu na Mongolię. Kurczę, po prostu nie miałam aż tyle czasu, wiem doskonale, że 3 tygodnie urlopu nie są z gumy ale żałuję okrutnie.  Żeby było jasne, te kilka dni na pustyni, to nie są jakieś luksusy. Wszędzie ale to wszędzie masz piach, załatwiasz się do dziury w ziemi, jesz głównie ryż z jakimiś dziwnymi sosami... Idealnie!

Przez chwilę prowadzimy kurtuazyjną rozmowę, jednak widać, że każde woli zająć się swoimi sprawami. Podróż jest znów magiczna. Serio, widoki są takie...! Gapię się w to okno i gapię. 

Wcześniej wydawało mi się, że jurty stojące na pustyni, to już głównie atrakcja turystyczna. Możesz pojechać na wycieczkę, nałapać piasku do nosa, słono zapłacić i wrócić. Ale nieee, przez setki kilometrów co i raz widzę jurty, miasteczka jurtowe, mnóstwo dzikich zwierząt (z tych parzystokopytnych). To jest niesamowite, po prostu ludzie tak żyję, nie pojedyncze osoby, mnóstwo ludzi.

Przede mną jeszcze jedna mała przyjemność. Obiecałam sobie, że ostatniego dnia podróży koleją, pójdę na obiad do "Warsa", a że od myśli do działania u mnie całkiem blisko, tak zrobiłam. Słuchajcie Wars jest drewniany, no jak za początków Kazimierza Wielkiego (Jezzuuu, jaki suchar). Okna są drewniane. kumacie, drewniane okna w pociągu, do tego pustynia za oknem?! To przecież jakaś magia. Ozdoby są drewniane, rzeźbione, przedziałki między stolikami drewniane, niesamowite to.

Zamawiam kurczaka z czymś i dostaję coś z czymś. :) No dobra, ale tak szczerze, czy schabowy w naszym polskim Warsie, urywa? No nie urywa, chyba, że po czasie. Jestem zachwycona moim obiadem, widokiem, drewnianymi oknami. 

To ile za te przyjemności? Wróciłam do swoich notatek, z których wynika że rachunek za obiad wyniósł 18 500 MNT (ok. 28 zł), ponieważ nie miałam już tugrików, zapłaciłam juanami, dokładnie 93 juany. Teraz tak myślę, że albo coś źle zapisałam albo ktoś mnie po prostu orżnął. 93 juany w 2019 r. miały wartość ok. 56 zł - dwa razy więcej, niż cena w tugrikach. Nie ważne, warto było. 

W Warsie siedzę do 18:30, nagle zaczynają się dzikie ruchy. Obsługa chowa alkohol, pringelsy, nie do końca wiem o co chodzi więc wolę schować się w swoim przedziale. Po 20 min dojeżdżamy do granicy. Wchodzi straż graniczna, świecą, sprawdzają, nie lubię takich rzeczy. Ok. 21 musimy wysiąść i przejść od jakiejś hali. Tak, to ten bilet dzięki któremu miałam nigdzie nie wysiadać.

Wyjście z hali jest ogrodzone, pozwala na ruch 2 metry do przodu, 5 metrów w prawą, 5 w lewą. Dobrze, można zapalić. Przy kratach, którymi nasza hala jest ogrodzona, stoi kilka osób, handlują. Sprzedajeą zupki chińskie, chipsy, colę, piwo, jeśli chcesz coś specjalnego, mogą pobiec do sklepu znajdującego się za kratami i wszystko donieść. 

W hali jest toaleta, jest darmowy punkt z ciepłą wodą (z resztą zimną też). Zupkę zza kraty, możesz zalać i zjeść. To nie są takie zupki jak te które znamy z Tesco, wicsz że musisz zorganizować miskę, łyżkę, widelec i talerzyk. Zupka jest w dużej misce, masz do tego dołożone sztućce, brakuje Ci tylko wrzątku. I serio uwierzcie mi, w smaku też jest różnica. To najlepsza zupka chińską jaką w życiu jadłam.

W hali spędzam czas do 2 w nocy i szczerze mówiąc to ja nie wiem co działo się przez te 6h. Trochę spałam, dużo paliłam, zjadłam zupkę. Ale głównie musiałam być czujna, bo nie miałam pojęcia o której gdzie będzie trzeba pójść. Chwilę przed 2 przepychają nas do kolejnej hali i odprawiają. Skanują dokumenty, wizy, twarze, dłonie. Kurde, jestem po wrażeniem. 

Chwilę, przed 2 wracamy do pociągu i jedziemy dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz