Etykiety

środa, 11 października 2017

GÓRY - LEKCJA POKORY cz.3 | Tysiąc błędów na centymetr sześcienny.

fot. Paulina Wałczyk

Ruszam dalej sama. Idę spokojnie. Patrzę, oddycham, podziwiam. Robię zdjęcia, kręcę filmy tu potoczek, tam strumyczek, gdzieś kamyczek. Ignoruję to, że idąc z Arturem poczułam ból biodra. Znam go doskonale i oznacza, że został mi jakiś kilometr biegu lub trzy marszu do bólu kolana.

Szczerze? Wiedziałam, że to się stanie ale miałam nadzieję, że później, że wytrzymam chociaż większość pierwszego dnia bez bólu. Jaki to ból? To uczucie jakby to co trzyma nogę od kolana w dół (czyli zapewne kolano) zniknęło i całość wisiała na skórze. Wiem, wiem że obrzydliwe ale chcę żebyście dokładnie wiedzieli o co chodzi. Na razie staram się nie panikować idę lekko pod górę przyjemnym lasem, wzdłuż potoku. Jestem właściwie sama, jest przyjemnie. Mam za sobą 7 km i wychodzę na Polanę Tomanową. Piękne widoki, ciepełko, ciągle pusto spotykam ewentualnie pojedynczych turystów. Niemniej powoli zaczynam słabnąć. Noc nie do końca przespana, organizm osłabiony, plecur ciężki i 10 km w nogach. Co ważne nie wiem dlaczego ale byłam przekonana, że do Czerwonych jest bliżej. Myślałam, że jakieś 1,5h po rozstaniu z Arturem zacznę mocno iść pod górę, ten czas minął, a Czerwonych ni chu chu.

Trasa zaczyna się wyostrzać i przede mną wąskie, strome podejście. Czas w końcu na przerwę, batonika ale wygląda na to, że jeszcze kawał drogi przede mną więc nie pozwalam sobie na dłuższy postój.

Droga prowadzi dalej ostro w górę po kamiennych schodach, a później mało wygodnych skałach. Dochodzę do Chudęj Przełączki (tak, jest chuda). Byłam pewna, że to już zaraz ale okazuje się, że do pierwszego szczytu - Ciemniaka jeszcze jakieś pół godziny. Na tym etapie mam wykorzystane 80% sił. Przestaję czuć przyjemność z mojej wędrówki, jestem wymęczona, wykończona, a po głowie kołacze pytanie: ile jeszcze. Robi się późno, jeśli dobrze pamiętam jest po 15, zaczyna mocno wiać, pojawia się śnieg, robi się zimno.



Znowu nie pozwalam sobie na dłuższą przerwę wchodzę na Ciemniak (2096 m) tracąc kolejne 10% energii. Wejść, weszłam ale wiem, że najgorsze przede mną, zaczynam schodzenie  i w tym momencie łapie mnie przeszywający ból kolana. Wiem, że już jest pozamiatane. Zaczynam przeliczać czy szybciej będzie wrócić na Ornak czy iść dalej zaplanowaną trasą do Hali Kondratowj. Będę uczciwa, szybciej byłoby się wrócić, tłumaczę sobie, że to będzie oznaczało ciągłe zejścia, a moja noga tego nie przeżyje ale prawda jest taka, że ambicja nie pozwala mi się cofnąć. Schodzę stylem dziwnym, podpierając się na kijach, ześlizgując po ciapo-śniegu.

Czas na kolejny szczyt - Krzesanica (2122 m). Wszyscy zaczynają już wracać i schodzić ja się pcham w drugą stronę, podchodząc patrzę jak ludzie męczą się na tym śniegu, wywracają. Szczerze, bez kijów i z plecakiem nie odważyłabym się schodzić. Wejść, weszłam. 100% siły wykorzystane, nie mam już żadnego zapasu, teraz zejście. Robi się coraz zimniej, a ciapa powoli zamarza. Stawiając jeden krok stoisz na twardym śniegu, z kolei przy kolejnym nagle zapadasz się do połowy piszczela. Technika schodzenia coraz bardziej rozpaczliwa, próbuję jakoś bokiem, dostawiając nogę, odciążając prawą.

Robi się już na prawdę pusto. Rozglądam się wokół, jeszcze przed chwilą było sporo ludzi, nagle pustka, może gdzieś w oddali majaczą dwie osoby. Jestem wykończona, powoli zaczynam się bać, czy zejdę przed zmrokiem. Powtarzam sobie w głowie numer TOPRu, no ale nie, nie mogę być tą nieodpowiedzialną turystką, która przeszacowała swoje siły.

Staję i zaczynam beczeć. Jestem tak zadziwiona tym, ze potrafię płakać, że na chwilę zaskoczona dźwiękiem milknę, a potem już nie jestem w stanie sie powstrzymać. Idę, bęczę, jak małe dziecko zanosząc się i dusząc szlochem. W końcu gdy rozbolałam mnie już głowa uznałam, że to bez sensu, bo nic nie widzę, nie mogę oddychać, no nie ułatwia to całej sprawy. Muszę się zebrać i wyjść z tych gór. Uspakajam się, robię trzy kroki i znowu w ryk. W końcu udaje mi się uspokoić na dobre.

Idę dalej, tym razem czas na Małołączniak (2096 m). Znowu bardzo bolesne zejście i wykańczające podejście. Staję na górze kompletnie bez sił, wiatr wieje jak głupi, wiem że nawet gdyby udało mi się zdjąć plecak, mam tak skostniałe palce, że nie wyjmę z niego drugiej kurtki. Z resztą nie mam siły na taką operację. No jest okrutnie zimno, muszę zrobić chociaż chwilę przerwy, z drugiej strony wiem, że za chwilę będzie robiło ciemno i każda minuta jest ważna. Na szczęście spotykam dwie pary. Też robią przerwę, biorą grzdyla wódki, w tym momencie przypomina mi się moja małpka schowana w plecaku, uznaję, że to jedyna opcja, żeby się rozgrzać i jakkolwiek znieczulić nogę, też biorę grzdylka. Zarzucam plecak na poobijane i pozdzierane barki, idę dalej. Mega się cieszę, że nie zostałam sama z drugiej strony wspomniana czwórka ma dużo mniejsze plecaki i sprawne nogi, szybko się oddalają, znowu zostaję sama.

Tłumaczę sobie, że przede mną jeszcze tylko Kopa Kondracka (2005 m) i za chwilę za nią powinno być zejście do schroniska. Poradzę sobie, znajdę to zejście mimo tego, że jestem już kompletnie sama - dam radę, w Nepalu dałam, tutaj też dam. Schodzę z Małołączniaka wijąc się i sycząc z bólu, wchodzę na Kopę, znowu zejście i wykręcający ból. Idę, kawałek dalej i znajduję znak do schroniska.

Czwórka, którą goniłam właśnie kończy przerwę przy tym samym znaku i ruszają. Ja muszę chociaż na chwilę zdjąć plecak. Znak pokazuje, że do schroniska 40 minut ale przede mną długie ostre zejście myślę, że ciągnąc nogę po ziemi, ten odcinek zajmie mi ok 40 minut, a potem kolejne 30 ale już po płaskim do schroniska. Widzę je z oddali, to dodaje mi otuchy. Wyjmuję czołówkę, wiem że to ostatnie momenty jasności.

Postanawiam, że wystarczy zacisnąć zęby, pokonać pierwszy odcinek. Przed wyjazdem byłam u mojej fizjoterapeutki, potwierdziła, że problem nie wychodzi ze stawów tylko przeciążenia mięśni. Z tą myślą jest łatwiej - wiesz, że nie robisz sobie krzywdy, tylko musisz wytrzymać ten cholerny ból i iść ostrożnie, bo noga już zupełnie nie trzyma i łatwo skręcić kolano, kostkę, cokolwiek. Za mną 16 km, ponad 8h w trasie - dam radę. Wiem, że jutro nie zrobię zaplanowanej trasy, mimo tego, że mam jeszcze dwa wolne dni, które miałam tu spędzić postanawiam, że jutro wracam do Warszawy, nie idę nigdzie dalej. Nie mam na to siły, nie podoba mi się, jestem wycieńczona, z tą nogą już nic dobrego nie zrobię, czas się poddać i wrócić do domu.

Zaczynam schodzić sycząc z bólu, powtarzam sobie, że już koniec już tylko 30 minut, 25, 20 ostrego zejścia, potem po płaskim. Już jestem w domu zaraz ta męczarnia się skończy. I w tym momencie słyszę przerażający ryk. Próbuję go zignorować tłumacząc sobie - jestem zmęczona i może mi się coś wydawało, nie wiem co to było, nie znam się. Ale prawda jest taka, że czuję się jakby Ten na Górze, Ta Materia, ta Wszechmoc robiła sobie ze mnie jaja. Już jestem blisko, już prawie uratowana a tutaj... Czuję się jakbym była w jego rękach Simem, którego wsadził do basenu i wyciągnął drabinkę.

Mija 30 sekund i słyszę ryk ponownie. Już wiem co to jest, patrzę na cztery osoby które są przede mną, zatrzymują się rozglądają, mimo że dzieli nas jakieś 20 minut, jestem pewna, że na ich twarzach jest takie samo przerażenie jak na mojej. To mnie upewnia, że właścicielem dźwięku jest niedźwiedź i do tego niedźwiedź, który jest bardzo blisko.

Wiecie co dzieje się człowiekiem w takim momencie? Teoretycznie wiedziałam ale nie spodziewałam się, że wygląda to aż tak. Nagle zaczynasz lepiej widzieć i słyszeć. Na prawdę zmysły stają dęba miałam wrażenie, że na czubku mojej głowy wyrosła para nastroszonych uszu.

Kolejny ryk.

Znajdujesz w sobie jakieś nadspodziewane siły, nie wiadomo skąd one się biorą. Do tego adrenalina znieczula jakikolwiek ból. Stawiasz sobie małe cele. Moim jest dogonić parę, która została przede mną, to jedyna nadzieja. Przypominam sobie rozmowę z Arturem sprzed kilku godzin i modlę się prosząc, ba! nie prosząc, błagając z całych sił o opiekę.

Niedźwiedź ryczy co chwilę i mam wrażenie, że jest coraz bliżej, a już wcześniej wiedziałam, że jest bardzo blisko. Zaczynam biec po blokach skalnych, skaczę po nich z jakąś zaskakującą sprawnością. W końcu doganiam parę, pytam czy mogę iść z nimi, próbuję się ich poradzić czy wiedzą co robić w takiej sytuacji ale chłopak jest podpity, dziewczyna przerażona, para znajomych pognała do schroniska i ich zostawiła. Misiek daje o sobie znać coraz bliżej, proponuję chłopakowi kijek ale nie chce. Postanawiam jednak ich wyprzedzić i iść sama - tak będzie szybciej. Już widzę dym zza pagórka, to musi być schronisko, już czuję się bezpiecznie i nagle na drogę wyskakuje...

...sarna. Skaczę do góry ale ufff, sarna. Idzie kolejny ryk, a sarna kuli się w trawach. Skoro ona się kuli, to na prawdę jest niebezpiecznie i jest blisko. Ale już zaraz, już za chwilę dojdę. Całość trwa dobrze ponad godzinę, teraz wydaje mi się, że była to chwila, chociaż pewnie wtedy czas i droga ciągnęły się godzinami.

Udało się, wpadam do schroniska wykończona, wymarznięta, przerażona z nadzieją, że będę mogła spać na ziemi i nie będą mi kazali dalej schodzić.

fot. Paulina Wałczyk


CiągDalszyNastąpi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz