Etykiety

czwartek, 25 sierpnia 2016

EVEREST BASE CAMP | Thokla (4653 m) - Phungi Thanga (3250 m) dzień 13



Rano budzą mnie głosy, kroki, pakowanie plecaków ale nie jestem w stanie wyjść z łóżka. Pół godziny leżę w śpiworze, pół godziny siedzę na brzegu łóżka, oczywiście lodowato, no nie wyjdę. Pukają chłopaki, żegnają się po raz dziesiąty, już idą, krzyczę, że śpię no bo nie dopałętam się do tych drzwi - zimno. Nagle pod drzwiami przelatują leki na kolano i wizytówka od Jacka, zgadaliśmy się biznesowo dzień wcześniej no to doskakuję w tym śpiworze do drzwi, kolejne pożegnanie.

Jak sierotka Marysia siedzę dalej na tym łóżku i myślę jaką techniką dzisiaj wyjść ze śpiwora. O 8:30 dumna stawiam się w stołówce, chcę dokończyć resztkę mojego spaghetti, wciskam troszkę, żeby mieć podkład pod leki, ketonal, to coś na kolano od Jacka i szus. 





Ruszam, po godzinie doganiam chłopaków przed Pheriche. Chwile gadamy, poznaję historię przyjaźni Jacka z Yakuzą, już mieli razem lecieć helikopterem ale Jackowi zaświtało, że może dla rozrywki wyrzucą go z helikoptera nad Himalajami, w szczególności że nie chcieli od niego kasy za przelot, więc postanowił wrócić jednak o własnych siłach. Zostawiam chłopaków, tym razem się nie żegnam, lecę dalej. Jak zawsze nie wiem czy dobrze idę, patrzę na tę trasę i na prawdę nie mam zielonego pojęcia jak mi się udało podchodzić pod te wszystkie góry, górki. Przybijam sobie piątkę w myślach. Mijam Orsho, Shormare, Pengboche, Deboche, Tengboche. Przed Tengboche ogromne i strasznie podejście. Dochodzę do Tengboche chwilę przez 15 i bardzo chcę pójść do klasztoru na "mszę" ale przede mną jeszcze długie zejście do Phungi Thanga (Jezu jak ja pod to podeszłam?!), nie wiem jak kolano wytrzyma, a właściwie wiem że może nie dać, a za 2 godziny będzie już robiło się ciemno. Nie ryzykuję, łykam ketonal i idę dalej.



Zejście miało zająć godzinę, zajmuje 1,5. Ciągle powtarzam sobie, że to już koniec, że już na pewno ostatnie 15 minut. I co 15 minut, że już na pewno ostatnie 15. Wywalam się, zaczyna padać, kończę automotywację, zaczynam wyklinać każdy kamyk, zen pryska.

W końcu dochodzę i strasznie się cieszę, bo Panowie już tutaj nocowali, mówili, że fajnie, że hot shower (nareszcie!!!) i też tutaj zmierzają. Zastanawiam się czy nie zostać na cały pełny dzień, ładny widok, nad rzeką, przyjemnie, trochę chcę zatrzymać ostatnie chwile przed powrotem (pamiętacie jak szukałam zawzięcie natchnienia podczas wyjazdu, to co później się wydarzy, dobitnie przekonuje, że chwil nie można zatrzymywać, muszą, no muszą swobodnie płynąć). Stoją dwie chałupy wybieram tę która ma większy potencjał pod hot shower. Oczywiście pytam, czy jeśli jem, to nocleg za free - tak, no to super, biorę. 

Nie mam siły kompletnie, dostaję klucze do blaszanego boksu na rzeką. Zapalam papierosa, pytam o hot shower - nie ma. Toaleta? Blaszany wychodek? Kran, umywalka? Wiadro na podwórku. No jak to?! Z drugiej strony w końcu płynna woda, a nie zamarznięta, nie wiem czego ja nagle zaczęłam oczekiwać ale poza tym bardzo miło. :) Dodatkowo, to pierwszy dzień gdzie mogę się rozebrać i porządnie umyć mokrymi chusteczkami, jest jakieś 10 stopni.

Właściciel, to taki rozkrzyczany Włoch, to znaczy tak się zachowuje. Jego syn/zięć bardzo mocno zaprasza mnie do środka, bo już zaczęli grzać, fajnie bo już potrzebuję żeby ktoś się mną zaopiekował ale z drugiej strony po jakimś czasie robi się dziwnie. Chodzi za mną krok w krok, gdy wychodzę na fajka każe mi iść za nim gdzieś do jakiejś szopy, że niby tam nie pada. Zapala tego fajka ze mną, nagle wybiega z tej szopy potem szybko wraca i tak w kółko, nagle wyjmuje mi z dłoni mojego papierosa i zaczyna go palić, no lekki dreszcz mnie przeszedł. W miarę możliwości uciekam do stołówki. Robię szybką kalkulację jest jeden Francuz, z przewodnikiem i tragarzem, ten dziwny chłopak (który zawzięcie pokazuje mi teraz na tablecie interwencje helikoptera w Himalajach) i ja. No nie jest najlepiej. Ale staram się uspokoić, już tyle przeszłam, nic się nie stało, nic się nie stanie.



Zamawiam smażony ryż z warzywami i jajkiem (450RPI) i ginger tea small pot, siedzę czytam, piszę, po 2h widzę chłopaków na mostku, idą biedni w ulewie. Wybierają inną lodge, pewnie tą z hot shower...



Widzę, że Francuz zaczyna się zbierać, oooo nie nie zostanę tu sama też się wobec tego zbieram do spania, jeszcze fajeczek na dobranoc. Wychodzę przed stołówkę, ciemno jak w..., bardzo ciemno. Dołącza do mnie mój adorator. No to lekko się spinam ale staram się swobodnie gadać, a on nagle ciach się do mnie przytula. O mój Boże, nie wiem jak ja zachowałam zimną krew. Ciemno, rzeka tak szumi, że niezależnie jak bym się nie darła to i tak nikt nie usłyszy  no więc co mogę zrobić odpycham go i tłumaczę, że nie, dziękuję, nie jestem zainteresowana i spierdalam. Ja przepraszam za spierdalam ale tego nie da się inaczej opisać. W myślach spierdalałam, no bo przecież nie mogłam teraz jak wariatka zacząć biec po polu, w klapkach, po ciemku, nie wiem gdzie. Więc w głowie szał i panika, a ciało próbuje swobodnie dojść do mojego blaszaka, nie pokazać, że przerażone, dodatkowo nie obracać się do tyłu.

Wpadam do tego blaszaka, serce wali no i nie wiem co ja mam zrobić. Biorę ogromne łożko, właściwie jakąś skrzynię na której jest materac i zastawiam nim drzwi wejściowe, bo drzwi takie, że z kopa swobodnie się otworzą. To łóżko cholernie ciężkie, skrzeczy, furczy, barak się cały telepie. Udało się. Potem patrzę dalej. Taaaakkk, okna sklejone na szarą taśmę więc wystarczy je popchnąć i już się otwierają, w suficie dziura, jakąś dyktą przysłoniona, wystarczy przesunąć i można wejść.

No i tak myślę co mogę zrobić. Nawet gdybym się teraz spakowała i zaczęła uciekać, nawet do tego domku obok no to jak mnie będzie chciał dorwać to i tak dorwie. Jest ciemno, głośno od rzeki, nierówno, jakieś schody. No nie. Zostaję w tym baraku.

Trzęsę się z przerażenia w tym śpiworze, chowam w nim głowę jakby to mogło coś zmienić i ochronić, przez całą noc trochę przysypiam, budzę się co 30 minut - godzinę i sprawdzam czy jeszcze żyję.