Etykiety

środa, 31 stycznia 2024

BALI | Kintamani dzień 11

Budzik bezlitośnie dzwoni o 2:30, czas wstawać. Mamy 30 minut, żeby się ogarnąć, o 3 odbiera nas kierowca, a pół godzinie docieramy pod Mt Batur.

Uwielbiam taki klimat, jest ciemno, co chwilę dojeżdżają nowe autokary, w powietrzu czuć zapach ekscytacji wyprawą, nie wiedzieć czemu wszyscy szepczą. Ruszamy.

Pierwsze minuty trekkingu są zachwycające. Idziemy z czołówkami polami na których rosną pomidory, chili, cebula. Nic nie widać ale czuć zapach ciepłych warzyw. Po 15 minutach droga zaczyna robić się bardziej stroma, a po kolejnej godzinie rozpoczyna się bardzo mocne podejście. Jest gorąco, mokro, duszno, kręci mi się w głowie od pnącego się w górę szlaku, od ciemności, od migającej czołówki, chce mi się wymiotować z wysiłku. Myślałam, że tylko mi tak ciężko ale Maciek męczy się tak samo, w szczególności, że dodatkowo dźwiga plecak z zapasowymi ubraniami i piciem. Wydawało nam się, że to będzie spokojny treking i widocznie przeceniliśmy swoje możliwości, puste brzuchy i zmęczenie poprzednimi dniami, też robi swoje. Czujemy się na tyle źle, że w którymś momencie rozważamy rezygnację. Nie możemy pozwolić sobie na dłuższy odpoczynek, przewodnik delikatnie nas pogania, żebyśmy na pewno zdążyli na wschód słońca. W końcu się przełamujemy i idziemy dalej.


Po 2,5 godziny docieramy na szczyt. No i warto było się przemęczyć, mimo niewielkiego zamglenia widoki są obłędne. Siadamy na zboczu góry, dostajemy ciepłą herbatę i śniadanie - jajka na twardo z tostami zapieczonymi z bananami, do tego owoce. 


Ktoś gra na gitarze, ktoś śpiewa, wstaje słońce, bardzo to wszystko jest poruszające.


Spacerujemy po grani, obserwujemy dym wydobywające się z góry, podobno można tu ugotować jajka. Gdy już nasyciliśmy się widokami, uznajemy że czas schodzić. Podczas zejścia mijają nas często motory, okazuje się, że część drogi pod górę jak i w dół można pokonać z wynajętym kierowcą. W ogóle podczas całej wycieczki mocno działa handel. Podczas wejścia biegało wokół nas kilka pań proponując kupienie napoju lub batona, na zejściu z kolei można było nabyć bransoletki zrobione z lawy wulkanu Mt Batur. Droga powrotna okazuje się łatwiejsze, jednak dalej męcząca, chyba głównie przez wysoką temperaturę. Szybko mam całą mokrą koszulkę. Po niecałej godzinie jesteśmy już na dole. W ramach wycieczki kierowca zabiera nas jeszcze do gorących źródeł. Znajdują się tam baseny napełniane gorącą wodą, która spływa prosto z gór. Rozgrzanie i zrelaksowanie ciałka wydaje się czymś niezwykle obiecującym, jednak gdy myślimy, że do basenu weszło naście osób tak samo przepoconych jak my, szybko rezygnujemy.

O 10 jesteśmy z powrotem w hotelu, próbujemy upchnąć w siebie jakieś śniadanie, co zupełnie mi nie wychodzi. Po dotarciu do pokoju od razu padam. Od dwóch dni mam duże problemy z żołądkiem. Boję się cokolwiek zjeść czy wypić, a na pewno nie robię tego nie będąc w pobliżu łazienki. Od wczoraj wręcz odrzuca mnie od jedzenia, brakuje mi energii. Po dzisiejszym trekingu jestem odwodniona, trzęsę się z zimna, zasypiam na stojąco. Muszę to odchorować.

Po dłuższej drzemce ruszamy "na miasto", chociaż za bardzo tutaj nic nie ma. Przysiadamy w knajpie z widokiem na Mt Batur, patrzymy gdzie udało nam się wejść. Dalej się zachwycamy. 

Udaje mi się zjeść trochę ryżu, Maciek próbuje tialpię, będącą lokalnym przysmakiem.

 Tak zastaje nas wieczór.

Po powrocie do hotelu, od razu padamy, a jutro planujemy ruszyć w kolejny region.

wtorek, 30 stycznia 2024

BALI | Gili Air - Kintamani dzień 10

Czas na zmianę regionu, tym razem będziemy próbowali dotrzeć do Kintamani.

Najpierw 20 minut drogi do portu, potem 2 godziny czekania na opóźnioną łódkę, 2 godziny przeprawy przez morze i 2 godziny w samochodzie z Panem, z którym byliśmy wcześniej umówieni. Na miejsce docieramy w okolicach 17.

Nocujemy w Tira Vilagna Suites & Spa, jest to kompleks składający się z wieloletnich domów przywiezionych z całego świata. Dla nas został przygotowany Joglo Tira Curik, dom wybudowany w 1913 r. w Desa Plejan, czyli środkowej Jawie. Właścicielem był Mbah Nukin, niestety nie udało mi się znaleźć więcej informacji o tym człowieku. Cała przestrzeń jest genialnie zorganizowana, chatki są oddalone od siebie, sprawiając wrażenie mieszkania w domku na drzewie. Do tego przeogromna przestrzeń, mnóstwo zieleni i balijskiego klimatu, takiego trochę innego, bardziej górskiego.

Jednak to co najważniejsze, do Kintamani przyjechaliśmy w bardzo konkretnym celu. Planujemy wejść na czynny wulkan Mt Butar, u którego podnóża znajduje się właśnie region Kintamani. Szukając informacji, jak zorganizować taką wyprawę, czytałam że można wyruszyć prosto z Ubud, jednak zależało mi, żeby przyjechać do samego źródła i tu zacząć przygodę.

Szybko okazuje się, że zorganizowanie wycieczki w Kintamani, nie jest wcale takie łatwe, w szczególności z dnia na dzień, o późnej godzinie i w trakcie, cały czas trwającego święta. Przy pomocy obsługi hotelu udaje nam się znaleźć przewodnika, bez którego na Mt Batur wchodzić nie można. Za całość (przewodnik + kierowca) płacimy 450 zł, wyruszamy spod hotelu o 3 w nocy, tak żeby znaleźć się na szczycie o wschodzie słońca. Alternatywna opcja to wyjazd ze wspomnianego wcześniej Ubud (można wystartować też z innych dużych miast), koszt wynosi 150 zł za osobę. Ruszacie autokarem większą grupą o 1:30, a całość od wyjazdu do powrotu zajmuje 10 godzin. 

Czas się zrelaksować przed jutrem. 

Biegnę na masaż, później szybka kolacja (restauracje są tutaj zamykane o 19:30 ze względu na mocny spadek temperatury po zachodzie słońca i rzeczywiście gdy tylko zajdzie słońce, od razu robi się lodowato, po raz pierwszy w ruch idą długie spodnie i bluza) i idziemy spać, a właściwie próbujemy zasnąć, bo emocji jest na tyle dużo, że mamy z tym zdecydowanie problem.

Do jutra!

niedziela, 28 stycznia 2024

BALI | Gili Air dzień 7 - 9

Dzisiaj opuszczamy Sideman i zmierzamy w całkowicie nowe miejsce – musimy dostać się na wyspy Gili. 

Najpierw, wcześniej umówionym przejazdem, dostajemy się do miejscowości Padangbai z której planujemy dostać się na wyspy. Opcji transportu jest kilka, można popłynąć lokalną łódką, która jest tańsza ale przeprawa zajmuje więcej czasu albo wybrać fast boad. Ceny za fast boad są przeróżne. W internecie znajdziecie oferty za 60$/osoba (270 zł), zakup w hotelu, to 1400 tys. IDR (420 zł), z kolei w porcie ceny, to 500 – 1200 tys. IDR (150 – 360 zł). Trochę bałam się zostawić zakup biletów na ostatnią chwilę, bałam się, że gdy dojedziemy już do portu może nie być biletów albo będziemy musieli bardzo długo czekać na łódkę. Dogadaliśmy się wcześniej przez WhatsApp z firmą organizującą transport i zapłaciliśmy 700 tys. IDR (200 zł). Dodatkowo wybraliśmy bilet „open”, dzięki któremu możemy wrócić kiedy chcemy, musimy tylko dać znać dzień wcześniej.

Na miejscu wszystko jest świetnie zorganizowane, dostajemy naklejki, dzięki którym pracownicy portu będą w stanie nas rozróżnić i szybko zweryfikować czy wsiadamy do odpowiedniej łódki i co równie ważne, czy wysiadamy w odpowiednim miejscu. W samym porcie roi się od turystów i handlarzy, każdy chce coś zarobić, a kupić można wszystko. Chusty, bransoletki, inne duperele, jedzenie, napoje, a nawet piwo. Ostatnich zakupów można dokonać będą już nawet na łódce, handlarze podchodzą do okien, próbując swojego szczęścia do samego końca obecności turystów.

Podróż zajmuje 2h. Łódka najpierw płynie na Gili Trawangan, później Gili Air, ostatni przystanek to Lombok. Wyspy Gili należą do Lomboku, a każda jest trochę inna. Gili Trawangan – najbardziej imprezowa, Gili Meno – najspokojniejsza, Gili Air – to równowaga między Gili Trawangan, a Gili Meno. Nasz wybór pada na Gili Air.

Na wyspie nie ma samochodów, ani skuterów. Można poruszać się na piechotę, bryczkami lub rowerami. 

Po dotarciu na wyspę, mamy przed sobą 20 min spacer do naszego domku. Tym razem wybieramy The Bambu Huts Gili Air (obecnie Sea Breeze Villas) i jest to świetny wybór. Po przekroczeniu prywatnej bramy naszym oczom okazuje się przepiękny mały domek z własnym basenem. Co ciekawe cena była bardzo atrakcyjna, za noc zapłaciliśmy ok. 200 zł. Nie dość, że przepiękne miejsce, to jeszcze codziennie rano dostawaliśmy kosz ze śniadaniem, pełen smakołyków, cudownych owoców i soków.

Plan na Gaili, to odpoczynek i wczucie się w klimat wyspy, a klimat to tutaj jest. Nawet do końca nie potrafię tego opisać, trochę dziwny twór, połączenia hipisowskiej wioski ze schodkami w Warszawie? Wszystko tutaj płynie, dzieje się tak po prostu, tak łatwo. 

W tym całym hipisowski luzie trzeba uważać, żeby się nie zapomnieć. Na Gili Air, królują grzybki. Czasami są mniej widoczne, czasami bardziej ale kwestią czasu jest to, że ktoś Wam je zaproponuje, a to nie są żarty. W Indonezji handel narkotykami, równa się karze śmierci, dla swojego bezpieczeństwa lepiej omijać szerokim łukiem.

Na Gili znajdziecie też fajne jedzonko ale trzeba się na nie udać wcześniej. Przez pierwsze wieczory wychodziliśmy na kolację po 20 i dziwiliśmy się, że dostępne są tylko kanapki i burgery. Jednak któregoś dnia zostaliśmy dłużej na plaży i okazało się, że po zachodzie słońca przed knajpami rozpalane są grille, na których przygotowywane są świeżo złowione ryby i owoce morza. Można zjeść pyszne krewetki, szaszłyki z kurczakiem i warzywami, zamówić makaron z owocami morza, wybór jest naprawdę duży. Super atmosfera, dużo ludzi, dobre jedzenie, muzyka, ogień grilla, morze, cudownie.

Wyspy, to też smutna historia. Ze względu na pandemię przez dwa lata wszystko było zamknięte. Połowa, a może ¾ barów, restauracji, hoteli, bungalowów wygląda teraz jak ruina i raczej już nikt do nich nie wróci. Tak jakby wszyscy w biegu uciekali, w barach zostały nawet szklanki i niedokończone butelki z alkoholem. Wszelkie obostrzenia odbiły się bardzo mocno na Bali i sąsiednich wyspach.

Gili to raj do snurkowania. Co krok znajdziecie punkty, w których można wykupić snurkową wycieczkę. I właśnie taka wycieczka była bardzo mocnym argumentem aby tutaj przyjechać. 

Lata temu zobaczyłam w gazecie zdjęcie posągów znajdujących się na dnie morza. Wydawało mi się to tak niesamowite i szalenie niedostępne, jako dziewczynka nawet nie śmiałam marzyć, że kiedyś będę mogła to zobaczyć. Po kilkunastu latach powróciło samo. Przygotowując plan podróży po Bali, trafiłam na zdjęcie właśnie tych posągów, okazało się, że znajdują się pomiędzy wyspami Gili. Nie mogłam odpuścić okazji zobaczenia ich na własne oczy. 

Decydujemy się na wycieczkę w ramach, której zobaczymy rzeźby, będziemy pływać z żółwiami i oglądać rafę. Oczywiście są różne opcje, najbardziej popularna, to wycieczka grupowa (ok. 15 osób), rozpoczyna się o 9:30, czyli wtedy kiedy wszystkie inne wycieczki. Koszt, to 1500 tys. IDR/osobę (45 zł). Jest to dla mnie bardzo ważne przeżycie więc decydujemy się na drugą opcję, czyli wycieczkę indywidualną. Koszt całkowity, to 700 tys. IDR (210 zł). Możemy samodzielnie ustalić godzinę o której chcemy wypłynąć co daje nam szansę ruszenia przed tłumami. 

Startujemy o 7 rano, płyną z nami dwie osoby z agencji, jeden Pan prowadzi łódkę, a drugi dba o nasze bezpieczeństwo, pływa z nami, pokazuje na co warto spojrzeć, pomaga zrobić fajne zdjęcia. Wycieczka, to strzał w dziesiątkę, oprócz możliwości zobaczenia moich wymarzonych rzeźb, pływamy z żółwiami, oglądamy rafę, robimy sobie też chwilę przerwy na Gili Meno, na którą normalnie byśmy nie dotarli. Wracamy na wyspę w momencie gdy większość turystów dopiero rozpoczyna swoją przygodę.

Ostatnia rzecz o której warto wspomnieć, to religia. W Indonezji dominuje islam, hinduizm zachował się praktycznie tylko na Bali. Co więcej jest to wyjątkowa odmiana hinduizmu, charakterystyczna jedynie dla Bali. Przypływając na Gili mieliśmy duży przeskok kulturowy związany ze zmianą głównej religii. Kilka razy dziennie, pierwszy raz o 5 rano z megafonów słychać modlitwę, dźwięki roznoszą się po całej wyspie. Różnica między Bali, a Gili jest bardzo mocno odczuwalna, choćby w podejściu do kobiet, również turystek.

Na Gili Air spędziliśmy pełne 3 dni i był to fantastyczny czas. Dużo chodzenia, jazdy na rowerze, pływania w morzu, oglądania podwodnego świata, siedzenia na plaży. Po prostu odpoczynek w powolnym klimacie.

środa, 24 stycznia 2024

BALI | Sidemen dzień 6


Wczesnym ranem, gdy na zewnątrz jest jeszcze ciemno budzą nas śpiewy. Dźwięki dochodzą z doliny. Balijczycy rozpoczęli świętowanie, dzisiaj zaczyna się Galungan, dzień w którym dusze zmarłych wracają na Ziemię. Dzwonią dzwonki, ćwierkają ptaki i do tego ten mantryczny śpiew. Zaczyna świtać. 

Planowaliśmy z samego rana pojechać do pobliskiej świątyni i obserwować obchody, jednak dźwięki zza okna na tyle nas rozleniwiają, że postanawiamy dać sobie jeszcze godzinę odpoczynku.

Po godzinie wsiadamy na skuter, jedziemy oglądać. Wczesne poranki na Bali, to najpiękniejsza pora dnia. Nie jest jeszcze tak gorąco, rozpoczynające dzień słońce cudownie oświetla pola ryżowe, poranna mgła dodaje klimatu. Wszystko jest elektryzujące, budujące atmosferę oczekiwania na to co się dzisiaj wydarzy.

Po dłuższych poszukiwaniach udaje nam się znaleźć świątynię. Nie wchodzimy do środka, obserwujemy, słuchamy, nie chcemy przeszkadzać.

Gdy już nasyciliśmy się porankiem, wracamy do domu na śniadanie. Zasada jest taka jak wczoraj. Dzień wcześniej wybraliśmy co chcemy zjeść i o umówionej godzinie, Pani przynosi śniadanie na taras. Tym razem wybrałam przepysznego naleśnika z bananem. Lekko słony naleśnik, słodko-słony banan, magia. Do tego owoce. Maciek zamawia mie goreng.

Przed ruszeniem w dalszą podróż chłodzimy się chwilę w basenie. Czas się zbierać, ruszamy.

Wszystkie ulice przystrojone są „palmami”, w ostatnich dniach każdy ale to absolutnie każdy tkał swoją palmę. Co chwilę mijamy odświętnie ubranych Balijczyków, niosących dary do świątyni. Obrazki są nieziemskie, przez całą drogę towarzyszy nam widok na piękny Agung, najwyższy szczyt wyspy, mający 2997 m n.p.m. i równocześnie czynny wulkan.

Dojeżdżamy do najważniejsze balijskiej świątyni – Pura Besakih. Wstęp kosztuje 60 tys. IDR (18 zł) od osoby. W cenie dostajemy przewodnika, co nas bardzo cieszy, nie będziemy mieli wątpliwości gdzie możemy zajrzeć, a gdzie nie, w szczególności w tak ważny dla Balijczyków dzień. 

Wchodząc do świątyni trzeba mieć sarong - długą chustę, którą wiąże się w pasie. Najczęściej są one wypożyczane w cenie biletów lub za niewielką opłatą. Sarong musi założyć zarówno kobieta, jak i mężczyzna, nawet jeśli ma długie spodnie czy sukienkę.

Świątynia robi wrażenie, warto poświęcić na nią conajmniej 2 godziny. Jednak zanim będę rozpływać się nad pięknem tego miejsca, opowiem o kilku minusach.

Zacznijmy od sarongu. W związku z tym, że trzeba założyć go przed wejściem do świątyni, zanim zdążyliśmy zsiąść ze skutera, podbiegło do nas kilka kobiet, próbując wcisnąć chustę. Oczywiście rozmowa zaczyna się od tego, że do świątyni nie wpuszczą nas bez sarongu, gdy odpowiadamy, że mamy własne, zaczynają się historie, że w takich nie wejdziemy i musimy kupić dokładnie te które mają sprzedawczynie. Nie słuchajcie tego. Do świątyni wpuszczą Was we własnych chustach, a co więcej gdy ich nie macie wypożyczą sarong w cenie biletu.

Na każdym kroku, w mocno nachalny sposób, ktoś próbuje nam coś wcisnąć. Ponad kilometr przed świątynią, słyszymy krzyki „this way!” i niestety nie są to uprzejmi Balijczycy, chcący wskazać nam poprawną drogę, a naciągacze kierujący na płatny parking. Nie dajcie się na to nabrać, można swobodnie podjechać pod samą świątynię i tam zostawić skuter. Z kolei jeśli chodzi o ceny prywatnych parkingów, to Pan chciał od nas 50 tys. IDR (15 zł), gdy mu powiedzieliśmy, że chyba sobie żartuje i na pewno tyle nie zapłacimy, stanęło na cenie dziesięć razy niższej.

Kolejne zaskoczenie, to "bezpłatny" przewodnik, którego pomoc otrzymaliśmy w cenie biletu. Planowaliśmy dać mu nieduży napiwek – tak tutaj jest przyjęte, dodatkowo byliśmy bardzo zadowoleni ze wspólnego zwiedzania. Po zakończeniu wycieczki Pan sam wspomniał, że miło byłoby dostać tipa. Wyciągnęłam równowartość 10 zł (bilet za jedną osobę kosztował 18 zł) na co nasz przewodnik powiedział, że to są małe pieniądze i ludzie dają po 10$ od osoby. Tutaj też warto podkreślić, że te 10 zł ma inną wartość niż w Polsce, można za nie zjeść obiad w normalnym warungu. W każdym razie skończyło się na 100 tys. IDR (30 zł) no i jakiś taki niesmak pozostał. To nie chodzi o te 30 zł ale wydaje mi się, że można podejść do tego trochę inaczej, na przykład, że jest to na fundusz wspomagający utrzymanie świątyni albo wytłumaczyć, że jest to wsparcie dla przewodników, a najlepiej wprost poinformować na początku o dodatkowej opłacie.

Pomijając wszystkie te historie, świątynia jest zdecydowanie warta odwiedzenia. Pura Besakih uważana jest za najważniejszą z balijskich świątyń. Teren jest całkiem spory, chodzimy małymi klimatycznymi alejkami, zaglądając w bramy i odkrywając kolejne ukryte perełki. Przy odrobinie szczęścia udaje nam się trafić na uroczystość błogosławienia całej rodziny.

Ruszamy dalej, tym razem będziemy kierować się do świątyni znajdującej się na górze Agung. Agung towarzyszy nam każdego dnia, zapierając dech w piersi. 

Po drodze zatrzymujemy się w przydrożnym warungu. Jestem ogromną fanką przydrożnych barów, tych polskich też. Maciek jest bardziej zachowawczy w tym temacie ale tym razem dał się namówić. Zamawiam noodle soup, na początku jest dość specyficzna w smaku, jednak im dłużej się ją je, tym staje się lepsza. Do momentu... Do momentu, aż wyławiam z niej mrówkę. Spuszczam na to zasłonę milczenia, bar jest na powietrzu, mogło się zdarzyć, nikt od mrówki raczej jeszcze nie umarł. Później wyławiam drugą i trzecią, to już dla mnie za dużo.

I to jest idealny moment aby poruszyć temat problemów żołądkowych w podróży, bo z tym bywa różnie. Przede wszystkim często myjemy i odkażamy ręce. Zęby myjemy wykorzystując tylko butelkowaną wodę. Woda do picia, jedynie butelkowania i zawsze sprawdzamy czy oby na pewno jest fabrycznie zamknięta. Unikamy napojów z lodem, jeśli zamawiamy drinka z lodem, to tylko w miejscu o wyższym standardzie. Prawda jest taka, że i tak nie wiemy w jakiej wodzie były myte talerze, owoce, itd. Podczas mycia twarzy, zawsze do buzi może wpaść jakaś kropelka. W każdym razie staramy się zabezpieczyć na tyle, na ile jest to możliwe. Dodatkowo zawsze mamy ze sobą zestaw szybkiego reagowania, czyli tabletki na nagłe sytuacje i enterol.

Po nie do końca udanym lunchu ruszamy dalej, tym razem naszym celem jest Pura Pasar Agung. Podjeżdżamy pod Agung, jest na tyle wysoko, że czuć zmianę temperatury. Jest też na tyle wysoko, że 1,5 km przed świątynią skuter nie daje rady podjechać z dwoma osobami. Maciek dojeżdża na górę skuterem, a ja muszę wspiąć się o własnych siłach.

Po dotarciu na miejsce, trafiamy na kolejnych naciągaczy. Zanim zdążyliśmy zsiąść ze skutera, podchodzi do nas Pan i informuje, że musimy zapłacić po 50 IDR (15 zł) i oczekuje, że od razu mu zapłacimy. Dopytujemy, gdzie jest ticket office, po dłuższej wymianie zdań prowadzi nas do jakiejś szopki, która też nie wygląda zbyt wiarygodnie. Pan w „kasie biletowej” każe nam wpisać się do zeszytu i oczekuje zapłaty. Drążymy dalej, czy ma bilety, bo jeśli nie, to nie dostanie od nas pieniędzy. Pan cały czas pokazuje na zeszyt, sugerując że wpisanie się do niego jest potwierdzeniem opłaty. Gdy dalej naciskamy na bilety, nagle magicznie się znajdują, do tego w dwukrotnie niższej cenie.

Nie mamy dzisiaj szczęścia do ludzi, jednak nie ma coś się zrażać, widoki odbierają nam mowę.

Na dzisiaj kończymy zwiedzanie, czas wracać do Sideman, po drodze zatrzymujemy się na obiad, żeby jednak zjeść coś bez insektów i chwilę odpocząć. Maciek klasycznie wybiera mie goreng, dla mnie tuńczyk z ryżem, urap-urap, do tego pyszny sosik z masła, czosnku i limonki. Tutejsza kuchnia jest genialna pod kątem równoważenia smaków. Zawsze do czegoś tłustego, pojawiają się chrupiące, orzeźwiające dodatki, do tego dużo kolendry, która smakuje jak nigdzie. Za tuńczyka płacę 15 zł, mie goreng – 13,5 zł (w wcześniejszym warungu, mie goreng kosztowało 4,5 zł, zupa po wyłowieniu mrówek była gratis.). Na Bali na dole karty zawsze znajdziecie informację o dodatkowej opłacie – tax&service i jest to 10-25% ceny podawanej w karcie.

To był męczący dzień, przejechaliśmy ponad 60 km na skuterze, do tego dużo emocji, dużo chodzenia, dużo zwiedzania. Wracamy do domu, żeby odpocząć i schłodzić się w basenie.

Wieczorem jedziemy na kolację, tym razem wybieramy knajpę o trochę wyższym standardzie - Sleeping Gajah Kitchen & Lounge. Zamawiamy krewetki w tempurze, sałatkę z tuńczykiem, tuńczyka na quinoi z warzywami i kurczaka z warzywami. Ceny europejskie.




Po powrocie do domu, padamy w trzy sekundy.

Do jutra!