Budzik bezlitośnie dzwoni o 2:30, czas wstawać. Mamy 30 minut, żeby się ogarnąć, o 3 odbiera nas kierowca, a pół godzinie docieramy pod Mt Batur.
Uwielbiam taki klimat, jest ciemno, co chwilę dojeżdżają nowe autokary, w powietrzu czuć zapach ekscytacji wyprawą, nie wiedzieć czemu wszyscy szepczą. Ruszamy.
Pierwsze minuty trekkingu są zachwycające. Idziemy z czołówkami polami na których rosną pomidory, chili, cebula. Nic nie widać ale czuć zapach ciepłych warzyw. Po 15 minutach droga zaczyna robić się bardziej stroma, a po kolejnej godzinie rozpoczyna się bardzo mocne podejście. Jest gorąco, mokro, duszno, kręci mi się w głowie od pnącego się w górę szlaku, od ciemności, od migającej czołówki, chce mi się wymiotować z wysiłku. Myślałam, że tylko mi tak ciężko ale Maciek męczy się tak samo, w szczególności, że dodatkowo dźwiga plecak z zapasowymi ubraniami i piciem. Wydawało nam się, że to będzie spokojny treking i widocznie przeceniliśmy swoje możliwości, puste brzuchy i zmęczenie poprzednimi dniami, też robi swoje. Czujemy się na tyle źle, że w którymś momencie rozważamy rezygnację. Nie możemy pozwolić sobie na dłuższy odpoczynek, przewodnik delikatnie nas pogania, żebyśmy na pewno zdążyli na wschód słońca. W końcu się przełamujemy i idziemy dalej.
Spacerujemy po grani, obserwujemy dym wydobywające się z góry, podobno można tu ugotować jajka. Gdy już nasyciliśmy się widokami, uznajemy że czas schodzić. Podczas zejścia mijają nas często motory, okazuje się, że część drogi pod górę jak i w dół można pokonać z wynajętym kierowcą. W ogóle podczas całej wycieczki mocno działa handel. Podczas wejścia biegało wokół nas kilka pań proponując kupienie napoju lub batona, na zejściu z kolei można było nabyć bransoletki zrobione z lawy wulkanu Mt Batur. Droga powrotna okazuje się łatwiejsze, jednak dalej męcząca, chyba głównie przez wysoką temperaturę. Szybko mam całą mokrą koszulkę. Po niecałej godzinie jesteśmy już na dole. W ramach wycieczki kierowca zabiera nas jeszcze do gorących źródeł. Znajdują się tam baseny napełniane gorącą wodą, która spływa prosto z gór. Rozgrzanie i zrelaksowanie ciałka wydaje się czymś niezwykle obiecującym, jednak gdy myślimy, że do basenu weszło naście osób tak samo przepoconych jak my, szybko rezygnujemy.
O 10 jesteśmy z powrotem w hotelu, próbujemy upchnąć w siebie jakieś śniadanie, co zupełnie mi nie wychodzi. Po dotarciu do pokoju od razu padam. Od dwóch dni mam duże problemy z żołądkiem. Boję się cokolwiek zjeść czy wypić, a na pewno nie robię tego nie będąc w pobliżu łazienki. Od wczoraj wręcz odrzuca mnie od jedzenia, brakuje mi energii. Po dzisiejszym trekingu jestem odwodniona, trzęsę się z zimna, zasypiam na stojąco. Muszę to odchorować.
Po dłuższej drzemce ruszamy "na miasto", chociaż za bardzo tutaj nic nie ma. Przysiadamy w knajpie z widokiem na Mt Batur, patrzymy gdzie udało nam się wejść. Dalej się zachwycamy.
Udaje mi się zjeść trochę ryżu, Maciek próbuje tialpię, będącą lokalnym przysmakiem.
Tak zastaje nas wieczór.
Po powrocie do hotelu, od razu padamy, a jutro planujemy ruszyć w kolejny region.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz