Przed nami bardzo wyczekiwany dzień, taki który jeszcze kilka miesięcy temu, wydawał się tak bardzo nieosiągalny. Wybieramy się na Mur Chiński!
Dużo czytałam jak się tam dostać. W internecie znajdziecie mnóstwo porad, w każdym razie organizacja dojazdu na własną rękę ma wiele minusów. Po pierwsze, wcale nie wychodzi dużo taniej. Po drugie, podróż wcale nie jest taka pewna. Ilość przesiadek, podróż lokalnymi autobusami, niejasne informacje czy dana linia dalej funkcjonuje. Po trzecie, czas podróży się znacznie wydłuża przy korzystaniu z lokalnych przewozów. Podróż na własną rękę, to napewno fantastyczna przygoda ale wtedy gdy ma się więcej czasu.
Po raz drugi decydujemy się na usługi Get Your Guide, kupujemy bilet za ok. 150 zł za osobę. W cenie mamy przejazd z centrum Pekinu do Mutianyu i z powrotem, opiekę przewodnika, bilety wstępu, lunch. Czy to atrakcyjna opcja? Niech każdy przeliczy sobie sam. Bilet wstępu, kosztuje ok. 40 zł, więc za dojazd i wszystkie dodatkowe atrakcje, a przede wszystkim spokój, że dojedziemy w odpowiednie miejsce, płacimy 110 zł. Dokupujemy jeszcze wjazd kolejką linową do 14 wieży muru, który kosztuje 120 juanów, czyli niecałe 80 zł za osobę.
Kierunek naszej podróży, to Mutianyu, jest to jedna z opcji zwiedzania Muru Chińskiego. Możemy także pojechać do Badaling, gdzie znajduje się najbliżej położona od centrum Pekinu część muru. Jest to fragment podobno robiący największe wrażenie, jednak ze względu na bliskość Pekinu, bardzo zatłoczony. Druga opcja, to właśnie Mutianyu. Miejsce dużo mniej zatłoczone, z zachowaną oraz odbudowaną częścią muru. I trzecia możliwość, która była dla mnie najciekawsza ale niestety niemożliwa do zrealizowania, to Simatai - najdziksza część muru.
Wsiadamy do autokaru w centrum Pekinu i po godzinie docieramy do Mutianyu, rozpoczynamy zwiedzanie. Wjeżdżamy kolejką linową do 14 wieży i spacerujemy dochodząc do 20 wieży, przy której zasadniczo kończy się możliwość dalszej podróży. Zachęceni opowieściami przewodnika, nie zauważamy zakazu i idziemy dalej zaliczając kolejne punkty. Nie będę się rozpisywała o murze. Jest boski. Jest przeogromny, powalający, niesamowity. Jest cudem świata.
Po kilku godzinach zwiedzania, spotykamy się z przewodnikiem na dole i idziemy na lunch. Wszyscy siadamy przy dużym, wspólnym stole, na którym położona jest patera. Kręcimy nią i nakładamy dania na które mamy ochotę. Szczerze mówiąc byłam przeciwna wykupieniu tej wycieczki, jak to ja - chciałam SAMA, jednak jestem pewna, że to była dobra decyzja. Do Pekinu wracamy chwilę po 16.
Od razu kierujemy się do Hongqiao Market, który wczoraj był zamknięty, obejrzeć wszystkie sklepy z podróbami. Myślałam, że będzie to zwykła galeria, tylko z podróbami. Taki Stadion Dziesięciolecia w formie butikowej, a tutaj ochrona, zakaz wnoszenia aparatów, kamer, chowanie towaru na zapleczu, pod ladą. Gdy o coś pytasz to prowadzą Cię w wielkiej konspiracji do innego stoiska albo wyjmują tajną walizkę. Dziwne uczucie ale całkiem śmieszne. W każdym razie nic nie kupiłam, nie lubię podróbek, nie sprawiają mi przyjemności. Gdybyście chcieli poszaleć - targujcie się i to ostro. Zegarek Pater Philippe z ceny salonowej może zejść do 150 zł.
Następnie idziemy do dzielnicy biznesowej Pekinu, zobaczyć najwyższe budynki - ogromny China Zun (528m) i przepiękny, naprawdę przepiękny wieżowiec będący siedzibą Centralnej Telewizji Chińskiej. Chodzimy z zadartymi głowami i zapartym tchem. Po drodze udaje mi się znaleźć przekąskę, na którą polowałam przez cały pobyt w Chinach, czyli jian bing. To taki naleśnik z jajkiem - jedna z najpopularniejszych potraw śniadaniowych.
Będąc w dzielnicy biznesowej, nie można pominąć centrum handlowego The Place, gdzie znajduje się największy ekran LED-owy na świecie. Na ekranie wyświetlane są reklamy, teledyski, filmy, my trafiamy na przepiękne ujęcia ryb, rafy koralowej, po prostu dno oceanu.
Przed nami jeszcze jedna atrakcja, można powiedzieć, że jedna z głównych atrakcji całego pobytu - kaczka po pekińsku. To jest wręcz mistyczne wydarzenie. Od samego początku znając jego wagę, poświęciłam godziny na przeszukiwaniu sieci aby znaleźć najlepszą, najbardziej klimatyczną knajpę w której zjemy tę wyjątkową kolację. Wybrałam BeiJing LiQun Roast Duck (Qian MenDian) i to był wybór genialny. Przede wszystkim knajpa znajduje się na terenie hutongów i już tu jest trochę magii. Maciek odciąga mnie jak tylko może od takich miejsc, u mnie z kolei ogromna ciekawość miesza się ze strachem, gdzie ciekawość zdecydowanie wygrywa.
Z menu wybieramy oczywiście kaczkę po pekińsku, do tego należy odznaczyć z jaką ilością dodatków chcecie dostać kaczkę, nie hamujemy się. Zostajemy posadzeni przy jednym stole z pozostałymi klientami. Poznaliśmy już duże, wspólne stoły podczas dzisiejszego lunchu. Na początku czujemy się trochę skrępowani ale po chwili wchodzimy w klimat.
I teraz o naszym błędzie. W knajpie pojawiamy się 30 min przed jej zamknięciem, mieliśmy nawet wątpliwości czy będziemy mogli wejść. Przyjęli nas, dostaliśmy super jedzenie, jednak równo o godzinie 22, przestajemy być gośćmi. Równo o 22 cała obsługa, kuchnia rzuca ściery w kąt, włącza telewizję i siada do jedzenia.
To jest niesamowite widowisko ale podobno normalnie z resztek z kaczki kuchnia gotuje jeszcze zupę. Niestety przez zbyt późną godzinę ominęła nas ta przyjemność. Niezależnie od tego, to był super wieczór i genialne miejsce, absolutnie polecam. Pyszne jedzenie, niesamowity klimat.
Późnym wieczorem, a właściwie już nocą wracamy do hotelu mijając hutongi, które o tej porze są bardziej straszne niż fascynujące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz