Kończąc zwiedzanie Zakazanego Miasta wychodzimy prosto na Jingshan Park i to jest cudowne miejsce. Możecie na chwilę zatrzymać się, odpocząć od tłumu, pobyć w zieleni. Wstęp do parku kosztuj 10 juanów, czyli ok. 7 zł.
Wchodzimy, łapiemy oddech. W parkowym barze, kupujemy lunch boxa, jemy na murku.
Park Jingshan był kiedyś prywatnym ogrodem chińskich cesarzy i tym samym naturalnym przedłużeniem Zakazanego Miasta. Jego ścieżki na początku prowadzą pod górę, która podobno jest sztucznym nasypem, powstałym z ziemi z fosy wykopanej wokół pałacu. Zdecydowanie warto wejść na sam szczyt, z którego zobaczycie przepiękny widok na Zakazane Miasto.
Park jest absolutnie cudowny, obok przepięknych widoków, znajdziecie altanki w których można odpocząć w cieniu, a przy odrobinie szczęścia spotkać zawodzącego, szalonego grajka z trzystrunową mandoliną. Historyczne pawilony, przeogromne plantacje moich najukochańszych piwonii. Znajdziecie też szkicujących artystów. Cudowne miejsce na odpoczynek, myślę że mając więcej czasu, spokojnie można spędzić tu pół dnia.
Idąc dalej traficie na Beihai Park w którym odbyliśmy wręcz epicką sjestę. Wejście, to kolejne 10 juanów za osobę. Od razu wynajęliśmy, hmm... pojazd wodny. Nie wie jak określić to coś, trochę jak łódka z silnikiem ale w kształcie roweru wodnego? Nie mamy już siły chodzić, więc opływamy wszystkie zabytki sącząc piwko. Odpoczywamy, łapiemy ostatnie promyki słońca przebijające się przez smog.
Park, był kiedyś częścią Zakazanego Miasta - parkiem cesarskim. Zajmuje 69 ha, a znaczna część to zbiorniki wodne. Znajdziecie tutaj mnóstwo przepięknych budynków, zdobionych smokami, całym w czerwieni, złocie, przeplatanych biało-niebieską porcelaną. To podobno jeden z najstarszych i najlepiej zachowanych ogrodów cesarskich w Chinach.
Z parku wychodzimy chwilę po 18 i kierujemy się w stronę hotelu. Po drodze kupujemy coś do jedzenia i worek soli. Siedzimy na brzegu wanny mocząc zmęczone i spuchnięte stopy w wodzie z solą, zajadając zupkę chińską (damn!), po czym idziemy na krótką drzemkę.
Budzimy się zdecydowanie za późno. Ze względu na godzinę ale też chcąc maksymalnie wykorzystać czas, który mamy w Pekinie, uznajemy że najlepiej będzie pójść na najsłynniejszą imprezową ulicę Pekinu, czyli Dongzhimen Ineer Street, a dokładnie ulicę Duchów (Ghost Street). Dotarcie zajmuje nam godzinę albo dwie, jesteśmy na miejscu o 1 w nocy.
Wałęsamy się, pijemy drinki, w końcu chwilę przed 2 trafiamy do knajpy Huda Restaurant. To jest jakiś obłęd. Zamawiamy przeogromną michę raków, które są tak straszliwie pikantne, że nawet ja nie jestem w stanie tego zjeść. Z kolei Maciek, który do tej pory wystrzegał się ostrego, wcina jak dziki. Dostajemy fartuszki, Pani pokazuje jak sobie z tym poradzić. Magia!
Z knajpy wychodzimy chwilę przed 3 i okazuje się, że metro już nie działa. Pozostaje nam powrót na piechotę ok. 6km. Co zrobić. Wracamy, podziwiając kompletnie puste miasto. Mijamy hutongi, które są przerażające już za dnia, a co dopiero nocą. W okolicach 3 bądź 4, zaczynają się otwierać knajpko-spelunki, w których można zjeść zupę i pierożki na parze. Co chwilę coś kupujemy. To jest cudowne. Siedzimy na krawężniku w centrum śpiącego miasta, jedząc pierogi z reklamówki, popijając zupą o dość odpychającej konsystencji, magia.
Do hotelu dochodzimy gdy robi się jasno, a miasto budzi do życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz