Etykiety

piątek, 30 października 2015

Bo miłość mieszka w codzienności


 

Mieszczuchem jestem. Mieszczuchem strasznym. Nie mam wspomnień z dzieciństwa o smaku truskawek z krzaczka, szczypiorku z grządki. Długo uczyłam się rozpoznawać zapach łodyżek pomidorów, gdy już się nauczyłam Esk Valley Sauvignon Blanc stało się tym najcudowniejszym bo to właśnie w nim ta łodyżka tak mocno wyczuwalna. W każdym razie Mieszczuchem strasznym, może nie Mieszczuchem, Mieszczką.


Gdy jako dzieci pojechaliśmy na działkę do wujków, a właściwie przyjaciół rodziny, a tak na prawdę jeździliśmy tam prawie co weekend, to do tej pory wujek Jacek wspomina jak zachowując bezpieczną odległość 500m mijaliśmy kury. U tych samych wujków co przyjaciółmi rodziny tak na prawdę, pamiętam jak ciocia wysłała mnie do ogródka po koperek, oskubałam liście jakiegoś słonecznika albo czegoś innego lekko rozczapierzonego i przyniosłam. To nie to. O pół godzinnym ataku śmiechu, gdy 3 lata temu miałam po raz pierwszy umyć się w miednicy podczas wakacji na wsi nie wspomnę. Oczywiście śmiech nie z koncepcji a próby wykonania. Mieszczuchem strasznym.


Nie mniej od jakiegoś czasu gdy działka obok działki wujków, co wujkami nie są, a przyjaciółmi rodziny stała się ostoją naszej rodziny, mój zmysł odpowiadający za kontakt z naturą zaczął się rozwijać. Może nawet nie zamiłowanie do grzebania w ziemi ale żeby jednak z tego własnego krzaczka zjeść. Żeby to były własne pomidory, groszek, fasolka, sałata, cukinia.... Żeby wiedzieć kiedy tymianek, a kiedy rozmaryn ale nie tylko do smaku, a na przykład na zszargane nerwy. Tak jak Sandor Marai na wstępie do „Księgi ziół”: „(...)ta książka będzie taka, jak dawne zielniki, które prostymi przykładami pragnęły odpowiedzieć na pytanie, co trzeba robić, gdy kogoś boli serce albo gdy Bóg go opuścił”.  Strasznie bym chciała wiedzieć co robić gdy kogoś Bóg opuścił. Gdybym miała być jakąś księżniczka, to najbardziej bym chciała być taką Księżniczką Lasu. Tu zerwę listek, tam muchomorka i trach powstaje wywar na miłość albo niemiłość, na ból zęba albo na to, że Bóg opuścił. To taka trochę wróżka wręcz nie księżniczka, a może wiedźma.


I najfajniejsze jest to, że taką wróżko-wiedźmo-księżniczką można zostać, bo to wiedza tak na prawdę. Mam w sobie niesamowitą wiarę w moc jedzenie co uzdrawiające potrafi być, w moc ziół, w moc myśli, w moc rzeczy pierwotnych. I fantastyczne, że poszliśmy tak daleko ale mając 30 lat każdy przyznaje, że rodzice mieli rację i tak strasznie dobrze byłoby być znowu dzieckiem. Więc cofnijmy się do tego co pierwotne, bo to cudowne, mądre, kojące i lecznicze.


A dlaczego o tym? Bo moim codziennym rytuałem ubóstwianym, jest poranne spotkanie z Weroniką Wawrzkowicz w Chili Zet. Tym razem słuchałam o „Qmam kaszę” i  nie pierwszy raz się zdarza, że  po audycji jak najszybciej pobiegłam do księgarni. Zakochałam się od pierwszego zdania, strony bo piękne. I o tym miał być ten wpis, polecający. Bo oprócz tego, że świetne przepisy z wykorzystaniem kaszy tak zapomnianej i niedocenionej, to pięknie się czyta, a właściwie słucha, bo czytając jakby ktoś opowiadał. Bo kto potrafi tak pięknie, że wątroba jest kochaną nerek. I kogo z taką pasją o tym, że kasza jest po prostu megamocna. No właśnie po prostu bo kasza nie ma w sobie nadęcia i zadęcia to tylko kasza, bądź aż kasza bo kasza powtarzam jest po prostu megamocna.


Zachęcam do książki, zachęcam do kaszy, szczególnie teraz aby się rozgrzać, ukoić, wzmocnić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz