Etykiety

poniedziałek, 13 lutego 2017

ROWEREM PO WSCHODZIE 2 | Suwałki - Kiepojcie - Stańczyki dzień 1-2

Długo z Sylwią na tyłkach nie możemy usiedzieć, szybko myślimy o kolejnej podróży. W sumie to dużo nie planujemy tylko umawiamy się, że jedziemy, ustalamy datę i ruszamy z Suwałk, potem kierujemy się na północ do trójstyku, potem w dół objeżdżając Wigierski Park Narodowy i kończymy w Białymstoku.

DZIEŃ 1 Suwałki - Kiepojcie

Spotykamy się z Sylwią na Dworcu Wschodnim, jakoś strasznie rano ale tak na prawdę strasznie. Mam cholernie ciężkie sakwy, do tego stopnia że nie jestem w stanie sama wnieść roweru po schodach. Do tego oczywiście w międzyczasie następuje dwukrotna zmiana peronu, więc tymi schodami góra, dół. No nieważne, w końcu się udaje.

W pociągu w końcu przyznajemy się sobie, że jakieś zmęczone jesteśmy i tak na prawdę za bardo nam się nie chce jechać i potem pedałować przez 5 dni. I w sumie i jedna i druga miała spadek chęci już od kilku dni ale nic nie mówiła. No dobra siedzimy w pociągu, na zwierzenia za późno. Umawiamy się, że wobec tego na luzie, będzie fajnie i zaraz się rozkręcimy.


Po ponad 5h jazdy docieramy do Suwałk, bez energii, bez nadziei. Do tego pogoda słaba. Wieje, kropi. Nie ważne ruszamy, z zamiarem, że kupimy sobie jakieś jedzenie i picie zaraz po drodze, żeby się wzmocnić. Wyjeżdżamy z Suwałk na głodnego, bez kropli wody i to był pierwszy błąd.

Jedziemy przez 20 km, a żadnego sklepu nie widać. Jest cholernie silny wiatr, tak silny że momentami trudno jest utrzymać w rękach kierownicę i równowagę bo silne podmuchy walą w bok koła. Zmieniamy się co i raz, żeby jedna torowała drogę. Sylwia mega słabnie robi jej się ciemno przed oczami więc co chwila się zatrzymujemy, a jadąc drogą krajową nie jest to najprzyjemniejsza i najbardziej bezpieczna sprawa. Do tego zatrzymywanie się co chwila gdy pot cieknie po plecach w wietrze, szybko da efekty.

20 km, ze łzami w oczach, przeklinając co sekunda, no zniszczył nas ten początek. W końcu ktoś nas nakierowuje na sklep. Znajdujemy mały sklepik w Domu Rolnika i nie mamy już na nic ochoty. Jemy jakieś szproty, snikersy, pijemy mnóstwo wody. Na poprawę humoru sięgamy po piwko ale nie mamy żadnej motywacji żeby ruszyć. Chyba tylko taką, że jest straszliwie zimno.


Siedzimy tam półtorej, może dwie godziny, w końcu zbieramy się. Dalsza trasa jest trochę lepsza bo zyskałyśmy siłę jednak niesamowicie wymagająca. Ciągle górki, silny wiatr. Po 40km znajdujemy dzikie pole namiotowe i wiemy, że nie zrobimy żadnego ruchu dalej. Mimo tego, że jest lodowato wskakujemy do jeziora, żeby się umyć i w tej lodowatej wodzie czuję potworny ból karku i lewego barku. No dobra przemęczenie, jutro będzie lepiej ale z minuty na minutę robi się coraz gorzej. Próbuję wygrzać bark, niestety możliwości nie mam zbyt wielu, powoli przestaję nim ruszać,


Zagadujemy do rodziny która jutro kończy swoje wakacje na polu i tak od słowa do słowa, szykuje się wspólny wieczór. Wspólnym wieczorem głównie jest zainteresowany rozkoszny Maciej. Nie wiem jak do tego dochodzi ale podczas kąpieli w jeziorze z Sylwią obaliłyśmy pół litra jakiejś porzeczkówki więc chęć do bratania się u nas też wzrosła. Nagle Maciek prowadzi nas do miejsca, gdzie na pewno można kupić jeszcze jedną flaszeczkę - wie bo spędza tu wszystkie wakacje. Po pół godzinie okazuje się, że jednak nie do końca wie, co więcej nie szukamy sklepu tylko jakiegoś domu, gdzie chce odkupić od gospodarzy. W końcu z nutą niepewności pukamy do jednego otwierają nam staruszeczkowie, okazuje się, że granica zamknięta, nie można już kupować taniej wódki - nie mają czego nam sprzedać. Przekonujemy, przekonujemy w końcu wybierają coś ze swojego barku i nam odsprzedają, dają tyle jabłek ile możemy unieść, żegnając życzą żebyśmy się rozmnażali. Nice!

Wracamy na nasze pole i tak spędzamy całą noc, przy ognisku jedząc kiełbaski i inne rarytasy którymi nas częstują (my chyba miałyśmy tylko składniki na jakąś sałatkę, której chyba i tak nie zrobiłyśmy). Kolega Maciej wariuje kompletnie, nie wie którą się zająć więc lata ode mnie do Sylwii, potem zajął pozycję strategiczną po środku raz bajerując jedną raz drugą. Robi się późno, przy ognisku zostajemy już tylko w trójkę z Maciejem i nagle zaczynamy z Sylwią Macieja nakręcać. No dobra głupie to było nie znamy chłopaka, jesteśmy po środku dzikiego pola namiotowego, chłopak zaraz nam po prostu eksploduje. W którymś momencie chyba we dwie zrozumiałyśmy, że trochę przeginamy więc się żegnamy i idziemy do namiotu, a Maciej za nami, co więcej rozsiewając całą swoją garderobę, gdzie tylko się da. Chyba wciąż bardziej rozradowane niż przestraszone zostawiamy go w samych majtkach przed naszym namiotem opowiadając o całym ogromnym zasobie zabezpieczeń, które mamy w namiocie (całkiem możliwe, że i o kamerach coś wspomniałyśmy - uwierzył).


DZIEŃ 2 Kiepojcie - Stańczyki


Rano otwieram oczy, próbuję wstać i nie mogę. Nigdy w życiu nie czułam takiego bólu, na prawdę nie jestem w stanie podnieść się z dna namiotu. Nawet nie będę dalej opisywać bo nie da się tego opisać. Gdy już udaje mi się wyczołgać, dosłownie z namiotu okazuje się, że jedna osoba z naszych znajomych jedzie do sklepu, a tam też jest apteka. Nie wiem jakim cudem ja to przeżyłam bo każdy wybój, każdy ruch powodował że płakałam z bólu. Efekt jest taki, że faszeruję się, smaruję wszystkim co możliwe, zawijam kark i bark w puchowy śpiwór i tak się wypacam na słońcu przez kilka godzin marząc żeby przeszło.

Maciej zawstydzony przemyka gdzieś w cieniu cały czas, odzywa się do nas dopiero gdy wszyscy odjeżdżają.

Sylwia uznaje, że musimy jakoś przetransportować się pod dach na kolejną noc ale ja nie mam pojęcia jak to zrobić. Wdrapanie się na rower wydaje się niemożliwe, do tego bez możliwości skrętu tułowia zabieg dość niebezpieczny.

Ok 15:30 ruszamy, przejeżdżamy 6km do Stańczyków, ja nie dam rady zrobić ani pół kilometra więcej. Dojazd do Stańczyków jest przepiękny, na prawdę cudowny, Lecimy z górki więc widzimy wieś w dole, do tego po prawej mijamy przepiękne Jezioro Boczne (potem dowiadujemy się, że to tam kręcono ten film z Zakościelnym i Cieślak, co się taplają w tym jeziorku, no bardzo ładna scena). Dojeżdżamy, jemy, myjemy się, ja nie żyję, wyję z bólu. Dopiero teraz uświadamiamy sobie, że nie mamy żadnych zapasów na wieczór, a sklep jest na szczycie tej cudownej kilkukilometrowej góry z której tak pięknie się zjeżdżało. Sylwia zagaduje z gospodarzem naszej noclegowni, zgadza się, żeby nas zawieźć, w końcu jedzie tylko Sylwia, ja się dalej nie ruszam.




Wieczorem idziemy zwiedzić mosty - są przepiękne, ogromne, niesamowite. Żartujemy ze strażnikiem, dostajemy pamiątkowe pieczątki. Po zwiedzaniu siadamy u ich podnóża na huśtawce, pijemy drineczki, patrzymy jak dzień się kończy, gadamy. Taki magiczny letni wieczór, chociaż te sierpniowe już są dużo chłodniejsze.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz