Etykiety

poniedziałek, 30 stycznia 2017

ROWEREM PO WSCHODZIE | Sławatycze - Terespol dzień 4


Wiecie jak zawsze wygląda ostatni dzień? Już nie ma takiej zajawki, myślisz żeby dotrzeć na miejsce na czas, zdążyć na pociąg. Nie mamy żadnych oczekiwań ani planów, tylko plan przemieścić się z punktu A do punktu B i niestety rozpocząć powrót do Warszawy.

Wstajemy, na śniadanie dojadamy to co zostało patrzymy przez okno, leje jak z cebra. Zawijamy się, namiot, śpiwory w worki, żeby nie przemoczyć wszystkiego i ruszamy. Mimo tego, że leje nie przeszkadza nam to zupełnie. Najgorzej gdyby wszystko nam przemiękło w trakcie podróży, a ostatni dzień - nie ma to większego znaczenia, ważne tylko żeby nie utopić elektroniki.


Jedziemy bez większej spinki jest bardzo przyjemnie. Dojeżdżając o Kodenia uznajemy, że warto zwiedzić. Kościół, obrazy, ołtarze wszystko pięknie ale to co robi na nas największe wrażenie, to nieduża budka z regionalnym jedzeniem. Certyfikowane produkty, które może tworzyć tylko garstka ludzi. Ja biorę gorącą, z pieca wyjętą bułkę i miód pitny. Sylwia próbuje więcej rzeczy. Co ciekawe sklepik obsługuje Pani, która chyba pół życia spędziła na terenie sanktuarium, wie wszystko chętnie odpowiada na pytania. Kilka razy upewnia się, czy na pewno wiemy, że miód pitny zawiera alkohol. :)




Wychodzimy i wita nas słoneczko. Ruszamy dalej.

Kolejny przystanek następuje przyznam nie wiem gdzie. Jest to zespół kościołów prawosławnych, przepięknych zresztą. Okazuje się, że wszystko zamknięte - proboszcz chory, jednak pojawia się jakiś Pan, który opiekuje się proboszczem i wysyła swoje dzieciaki żeby nam otworzyły kościół - jejku jak tam jest pięknie. Krzątamy się, krzątamy nie możemy oczu oderwać.




Robi się późno, czas ruszać, planujemy jeszcze zjeść w Terespolu w końcu porządny obiad, jednak jakoś czas nam się rozłazi więc kończymy z parówką i piwem przed Terespolem. Potem szukanie dworca i szus do domu.


Tak się kończy nasza piękna przygoda.


piątek, 6 stycznia 2017

ROWEREM PO WSCHODZIE | Wola Uhruska - Sławatycze dzień 3


DZIEŃ 4.

Przez całą noc do naszego baraku próbuje się dostać jakiś dziki zwierz. Wali w drzwi, próbuje się podkopać, w związku z tym że we własnym śpiworze najbezpieczniej nie ruszamy się z niego. W sumie teraz tak myślę co by było gdybyśmy nocowały jednak w namiocie.

Rano wstajemy, a właściwie jak zawsze wstaje Sylwia, a ja jeszcze próbuję złapać trochę snu. W końcu budzi mnie kawką. Wstajemy, krzątamy się, dostajemy śniadanie, które wczoraj "zamówiłyśmy". Jejku co to jest! Gorący, świeżo upieczony chleb, sałatka z koziego sera i pomidorów, własnej roboty wędlina, jajecznica nie muszę mówić, że z jajek od kur co nam pod nogami biegają, mleko kozie. Jejku to wszystko jest tak cudowne, że mi się chce płakać ze szczęścia. 

Ja wiem, że pomyślicie co ona się pomidorem i jajkiem zachwyca, przecież to norma, że na wsi najlepsze, no właśnie ale ja nie znam wsi, zupełnie.

Uwaga anegdota będzie.

Pamiętacie jak pisałam, że ja to mieszczuch - mieszczka straszny - straszna i z tą wsią to tak za dużo do czynienia nie miałam. No to ostatnio wybrałam się do wujka na działkę. Zawsze lubię zaplątać się tam w krzaczkach i zobaczyć co urosło. Chodzę, chwalę, tu groszek, tam aronia. W którymś momencie staję w rozkroku, opieram ręce na biodrach, robię minę co najmniej rolnika co całe życie tej roli oddał. Uwaga, mam zamiar się mądrzyć i zdaje się podlizać trochę, więc cmokać zaczynam jak upośledzona, brakuje mi tylko tytoniu do żucia i sprawnego spluwania, bo naprawdę przybrałam minę człowieka co pół życia w tym polu.

No to w tym rozkroku, ciumkam tytoń, cmokam jak nienormalna:
- No… (cmok). Ale Wam obrodziły w tym roku te pomidory (cmok i wyimaginowane splunięcie tytoniem).
Na co wujek:
- Kasia… To są jabłka…

Koniec anegdoty. No proszę Państwa śmiechu było co niemiara.


Więc uwierzcie, że nie znam i się zachwycam szczerze, bo nowe. A tak na własną obronę, to nie ma pomidorów wysokopiennych?

Wracając, zjadłyśmy to wszystko (aha całość śniadanie na 1 osobę + nocleg kosztowało 15 czy 20zł), nażarte jak bąki nie możemy się ruszyć. Ja nawet w przypływie energii golę nogi polewając się wodą z butelki. Sielsko-anielsko ale trzeba ruszać. Ok 12, żegnamy się i ruszamy. Podczas pożegnania dowiadujemy się, że ów dziki zwierz nocny, to był kucyk, którego spuszczają na noc.


Zatrzymujemy się w Sobiborze, zwiedzamy obóz zagłady. Potem jedziemy dalej przez całą trasę ciągną się ogromne połacie martwego lasu. To naprawdę robi wrażenie, ciągnie się kilometrami. Same nie możemy rokminić o co chodzi z tym lasem, pytamy w końcu kogoś i okazuje się, że te drzewa są pogryzione przez bobry i dlatego martwe.


Dojeżdżamy w okolicę Okulinki, żeby coś zjeść. Oczywiście wybieramy najgorszy blaszany barak, bo w takim często kryją się perełki. W końcu trafiam na moje ukochane pielmieni więc oczywiście je zamawiam. Są przepyszne, oddając talerzyk chwalę. Wychodzi do mnie Pani kucharka i dopytuje czy na pewno dobre, bo pomyliłam mięso i wzięła przypadkiem indyka i w sumie to robiła te pielmieni dla syna i jej zostało więc przyniosła do baru. No czy można sobie wyśnić lepszą historię?



Okolice jeziora Białego zaskakują, trochę jak Władek nad morzem. Automaty, lody, gofry, tłum. Jemy po lodzie i uciekamy bo robi się za ciasno.

W sumie, to z tego dnia nie pamiętam dużo więcej. Jedziemy sobie spokojnie, zachwycamy tym co piękne. Jemy w rowie szprotkę z bułką, która smakuje jak milion dolarów. W końcu dojeżdżamy do Sławatycz, znajdujemy nocleg, to co niesamowite to to, że po jednej stronie jest kościół katolicki po drugiej prawosławny. To robi wrażenie i piękne.

No więc znajdujemy nocleg, a tam proszę Państwa: łóżka, świeża pościel, wanna! Normalnie bym nie usiadła w takiej obcej wannie ale tak tego potrzebuję, że teraz nie ma nic większego znaczenia. 


Przygotowujemy sobie kolację, jakiś pomidor i szprotki pewnie, siadamy na zewnątrz, pod gwiazdami wszystko smakuje inaczej. Przychodzi do nas gospodyni częstuje bimbrem, potem my jej robimy drineczka. 

Długi czas leżymy na ławeczkach, gapimy się w gwiazdy i chłoniemy całymi sobą te wieczór.