Zbierałam się i zbierałam, żeby opisać to co się wydarzyło ale cały czas wydaje mi się, to tak nieprawdopodobne, że nie wiem od czego zacząć.
W niedzielę postanowiłam odejść od planu i zrobić sobie długie wybieganie, potrzebowałam uporządkować myśli, 20 km było do tego idealne. Ponadto zbliżający się półmaraton dość mocno zaczął mnie przerażać, pokonanie 20km już teraz dałoby mi pewność do startu na koniec czerwca.
Ruszyłam. Ruszyłam dość mocno. Czasami gdy coś kotłuje się we mnie lubię przebiec 1-2km z całych sił, to takie wykrzyczenie wszystkiego co uwiera. Najlepiej wtedy jest jeszcze biec pod wiatr. Po takim kilometrze muszę przystanąć odzyskać oddech i mogę rozpocząć właściwe szuranie. Zdaje się, że był to pierwszy błąd. Nierozgrzane ciało i od razu atak z całej siły. Wtedy o tym nie myślałam, cieszyłam się, że jest mi lepiej.
Chciałam wybiegać ten dystans spokojnie, powolutku bez zmęczenia, jednak coś ciągle mnie pchało szybciej i szybciej. Momentami hamowałam się i beształam w myślach ale mimo to po chwili znowu przyspieszałam. Do ósmego kilometra średnie tempo, to 6:38min/km. Z jednej strony wow! z drugiej szybko przekonałam się, że był to błąd. Chwilę po ósmym pojawił się kryzys, nie miałam wyboru byłam 8km od domu nie miałam ze sobą telefonu, robiło się coraz chłodniej więc nie mogłam sobie pozwolić na powrót spacerem, uznałam, że to chwilowe zaraz będzie lepiej. Określiłam sobie co ile mogę przechodzić do marszu, żeby miało to jakiś sens, zaczęłam biec w stronę domu. Po 10km okazało się, że zakresy które ustaliłam są zbyt długie, nie dam rady. Musiałam je skrócić.
Po 11km nie miało to już żadnego sensu. Każdy krok stawiałam siłą woli, spuchły mi dłonie i stopy, zrobiło się straszliwie zimno. Musiałam rozluźnić buty, zdjąć biżuterię i jakoś dotrwać.
Na 13,5km straszliwy ból pod kolanem i wzdłuż jego zewnętrznej strony. Dwa kroki biegu, 1 krok marszu. Modliłam się, żeby już tylko być pod blokiem. Dobiegłam, a właściwie dowlokłam się do domu, zostało ok 250m do 15km. Mimo tego, że przez ostatnie kilometry obiecywałam sobie, że choćby zabrakło mi 1m nie zrobię ani kroku więcej no ale jak to ja... I to był chyba największy błąd na tym etapie wykrzywiałam się z bólu przy każdy kroku ale do 15km dobiłam.
Wróciłam do domu, noga przestała utrzymywać ciężar ciała. Uznałam, że ma prawo jutro będzie lepiej. Rozciągnęłam się, wzięłam gorącą kąpiel, położyłam. A tutaj zonk! Boli nawet gdy leżę. Wzięłam prochy przeciwbólowe, poszłam spać. Następnego dnia musiało być lepiej. W nocy budziłam się trylion razy z bólu ale dalej byłam pewna, że wystarczy poczekać do jutra.
Jutro przyszło, z nogą coraz gorzej. Prowadzenie samochodu było prawdziwym wyzwaniem, nie wiem jakim cudem nie padłam z bólu jadąc do pracy, to chyba zasługa mojego starego przyjaciela ketanolu. Przetrwałam dzień w pracy naćpana wcześniej wymienionym i od razu do lekarza.
Wizyty u lekarza nie będę opisywać, nie jestem dumna z mojego zachowania. W każdym razie kilka dni zastrzyków, 2 miesiące przerwy, po 2 miesiącach kontrola zobaczymy co dalej w międzyczasie rehabilitacja. Ciągle mam przekonanie, że to jakiś paskudny sen, jutro się obudzę i będzie dobrze. Nie wierzę po prostu nie jestem w stanie w to uwierzyć.
Po mojej głowie cały czas obijało się: 2 miesiące to zdecydowanie za długo, lekarze przesadzają. Mimo to grzecznie wyczekałam tydzień. Podczas tego tygodnia ból zmalał więc wczoraj poszłam sprawdzić czy jestem już gotowa - wszystko wyglądało na to, że jest dużo lepiej. Najpierw uznałam, że sprawdzę się na 1km. Wolne tempo, pełna koncentracja i czujność na najmniejszy sygnał od organizmu. Wyszłam na ścieżkę zaczęłam od marszu, żeby dogrzać nogę wszystko wskazywało na to, że jest naprawdę dobrze, wręcz zakwitła myśl a może wolniutkie 5km? Wystraszona strasznie, zaczęłam powolutku truchtać. Przebiegłam jakieś 40m wszystko było ok, uśmiech zaczął wracać, a tu nagle ciach! Ból przeszył całą nogę próbowałam jeszcze chwilę rozmasować, zmienić ułożenie nogi, nie wytrzymałam bólu, wróciłam do domu.
Wcześniej nie dopuszczałam do myśli 2 miesięcy przerwy, a co jeśli rzeczywiście to będą 2 miesiące? Wyć mi się chce, nie mogę uwierzyć, że to wszystko co wypracowałam pójdzie... w las. Tyle treningów, bólu, starań. Za mną miesiąc gdzie w końcu znowu wszystko zaczęło się układać, wykręcałam życiówkę za życiówką, wskoczyłam na wyższy poziom i teraz co? Nie radzę sobie z tym, sama nie mogę ze sobą wytrzymać... Nie wiem dlaczego jak się wali, to wszystko naraz jakby nie mogło stopniowa, tylko standardowe wielkie jeb... Potrzebuję wczoraj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz