Etykiety

niedziela, 24 kwietnia 2016

Narodowe Święto Biegania - OWM, Bieg Oshee


Ja niestety dalej pasuję i z  bolącym sercem przepuszczam wszystkie biegi w których brałam udział rok temu, jednak dzisiaj mega fajne wydarzenie więc warto poświęcić mu chwilę. Rok temu startowałam w Biegu Oshee, nie wiem dlaczego nie pojawiła się na jego temat żadna notka, nie mniej w katalogu wersje robocze znalazłam próbę zmierzenia się w tematem. :) A zaczęłam wtedy tak:

Tak, to nie przesada. Orlen Warsaw Marathon swobodnie można nazwać Narodowym Świętem Biegania, a jeśli nie narodowym, to na pewno warszawskim.


I chyba tutaj się nic nie zmienia. Pamiętam, że bieg był dość wcześnie, start przy Stadionie Narodowym tak więc musiałam z domu wyjść o jakiejś dziwnej godzinie, żeby się dotransportować. I już na tym etapie było to świetne przeżycie. Na ulicach pusto, cicho i tylko pojedyncze osoby wychodzą z osiedli z orlenowskimi workami. To robi wrażenie i jest bardzo przyjemne. Takie: Wiem gdzie idziesz, ja też. :) W metrze tylko osoby z workami i co stację ich coraz więcej, coraz więcej. Tak to jedna z moich ulubionych części tych dużych biegów warszawskich.

Dalej, kolejna fajna sprawa, to strefa biegacza i brak wstępu dla osób, które nie mają numeru startowego. Pierwszy raz się z tym spotkałam, pewnie jeśli ktoś przybył z kibicami, nie było to dla niego aż tak fajne ale mi niesamowicie podobało się to miasteczko biegacza.


Później dobrze przygotowane strefy, określone również na numerze startowym. Start. Pamiętam, że trochę się wymęczyłam na tym biegu. To była druga dycha startowa i nie do końca byłam zadowolona ale gdy po dobiegnięciu na metę zobaczyłam, że jest życióweczka skakałam jak mała dziewczynka. Co więcej do tej pory nie pobiłam tego rekordu.




Potem pozostało mi pokręcić się po miasteczku. Było mnóstwo fajnych rzeczy dla biegaczy "po": mnóstwo owoców, warka 0%, pierdoły, pierdolety bez ograniczeń. Pamiętam, że jeszcze poszłam pod jakieś parasole wypić piwko, po czym wróciłam na trasę kibicować chłopakom, którzy biegli pierwszy w życiu maraton. Do tej pory pamiętam emocje, które towarzyszyły czterdziestemu kilometrowi. 


Warto! Warto być, warto kibicować, warto zobaczyć, bo jest pięknie. A na koniec mała perełeczka czyli moje wypociny dzień przed Oshee z zeszłego roku:

Endomondo opustoszało jak Warszawa na święta. Przeglądam wszystkie blogi, fanpage biegowe, wszyscy żyją jutrzejszym Orlenem, nic dziwnego mi też udzieliły się emocje. Co do maratończyków wiadomo, ładują kluchy już od tygodnia, nie mogą sobie pozwolić na jakieś wybryki. Ale widzę, że osoby, które lecą w oshee na 10km też mocno przygotowuję się jedzeniowo. Lekki obiad, potem już nic, albo też jakieś kluchy, bez eksperymentów kulinarnych, omijać rzeczy ciężkostrawne, wyspać się itd., itp.

Hmm, przyznam, że dopiero wstałam, zmęczył mnie dzisiejszy poranek. Nie licząc dwóch godzin przerwy porannej, spałam 15h - nieźle, regeneracja jak w mordę strzelił. Na śniadanie, które okazało się kolacją zjadłam śledzia w śmietanie. Śledź, to ryba a ryby są zdrowe i lekkostrawne. Kolejny dobry krok. Dodatkowo dzisiaj czekają mnie urodziny przyjaciółki więc też stosuję się do ważnej zasady - nie stresuj się przed startem. Stres podwyższa poziom kortyzolu, a więc opóźnia regenerację mięśni. No to idę się odstresować (już widzę walkę na kacu z TomTomem, to będzie wyzwanie! Nawet grejpfrut nie pomoże.).

Są plusy w związku z tym, że przespałam dzisiaj cały dzień, na co tak naprawdę jestem zła, nie zapaliłam ani jednego papierosa i zamierzam nie zapalić do jutra.
Pozazdrościć takiego przygotowania. Zaczynam mocno się obawiać o jutrzejszą życiówkę. Już mi nie macha zza rogu, a pokazuje środowy palec. Czuję, że 10km z 6:30 zostanie w sferze marzeń jeszcze przez jakiś czas. You're doing it wrong.


sobota, 23 kwietnia 2016

EVEREST BASE CAMP | Pheriche (4370m) - Lobuche (4930m) dzień 10


Zasypiając zastanawiam się jeszcze, kombinuję. Na pewno nie zostaję tutaj na aklimatyzację, najchętniej doszłabym do kolejnej bazy - Lobuche ale przewyższenie ok. 600m bez aklimatyzacji, to nie jest dobry pomysł. Na początku zastanawiam się nad Phulungka-Po ok 1-1,5h drogi i przewyższenie 200m, potem kusi mnie Thokla ok 3h drogi, 400m wyżej.

Nad ranem ale takim ciemnym ranem budzą mnie jaki, a dokładnie ich dzwoneczki. Na dobre budzę się ok. 6-7, zbieram się ok. 8. Wyjście ze śpiwora to klasycznie masakra. Zbieram się, zbieram. Na śniadanie momo i small pot black tea. W końcu postanawiam ruszyć do Phulangka-Po. Po drodze spotykam wolontariuszkę ze Szwajcarii, która wczoraj odwiedziła moją lodge mówiąc o malutkim szpitalu na końcu wsi w którym pracuje. Pytam ją czy bez aklimatyzacji powinnam robić te 600m, dopytuje o różne rzeczy mówi, że mogę próbować.

Idę, idę, idę. Idę chyba jakoś bez sensu bo pięć razy muszę po śliskich kamieniach przekraczać ten sam strumyk. Biorąc pod uwagę, że mam tylko jedną parę butów wolałabym, żeby zostały suche. Po godzinie widzę trzy chatki z kamieni. Nie kamień z betonem, po prostu kamień na kamieniu  stoi sobie na sobie i tworzy chatkę. Ooo, nie! Tutaj nie zostanę. Pozostaje mi dojść do Thokla (4620m). No to idę dalej tym polem przedzieram się. Przez strumyk kolejne pięć razy, potem jakieś krzaki gęste. Idę pod górę, zimno jak jasna cholera, ciężko się oddycha i między tymi krzakami jeszcze. Na prawdę nie wiem którędy, szukam kup jaków bo zapewne one szły do Lobuche. W sumie kupy jaków stają się jedyną rzeczą, której ufam od kilku dni. Wyznaczają trasę, co więcej na podejściach i zejściach zakładam, że wyznaczają najłatwiejszą trasę. O ile przez pierwszy dni omijałam te kupy szerokim łukiem, teraz... Oooo, kupa! I szczęście wraca.


Po 30min ktoś do mnie krzyczy, że nie tędy. Ten ktoś stoi bardzo wysoko i na to bardzo wysoko wszedł ścieżką. Mi pozostaje wdrapać się po stromym zboczu albo wracać jakieś 45min. Wdrapuję się, tłumaczy mi, idę dalej. Znowu pole, znowu pod górę, znowu nie wiem którędy. Zaczyna padać śnieg. Mija mnie stadko jaków z opiekunem, który częstuje mnie suszonym serem z jaka. Wygląda trochę jak metamfetamina więc próbuję jedno. Twarde jak jasna cholera, po 3 min gdy udaje mi się rozmiękczyć to coś atakuje mnie smak zsiadło-skiśniętego nabiału. Z wdzięczności dotrzymuję kroku, co nie jest łatwe bo w ogóle iść  tutaj nie jest łatwo, a jeszcze jedząc, pod górę, z kijkami w jednym ręku. W końcu dostaję dużą garść "przysmaku", chowam do kieszeni mówiąc, że na później. Po chwili dostaję propozycję, że jaki poniosą mój plecak ale jednak wole nie ryzykować, dziękuję.

Idę dalej. Nienawidzę tych pól pod górę, gdzie wieje jak jasna cholera. Kogokolwiek spotkam pytam ile do Lobuche, bo nie pamiętam nazwy tej miejscowości po środku. Raz słyszę 2h, raz 4,5h, już kompletnie nie wiem ile, którędy, jak i o co chodzi. W końcu spotykam parę, która mówi, że muszę dojść do mostku i tam zaraz będzie Thokla. Dochodzę zarzekając się, że ani kroku więcej. Droga miała zająć 2h, zajęła 2,5. To chyba nie mój dzień, nie moja forma, brak aklimatyzacji daje się we znaki.


Wchodzę do Yak Restaurant, jest tam sporo ludzi ale niestety nie grzeją. Już tradycyjnie budzę duże zainteresowanie, bo sama, bo dziewczyna, bo z plecurem. Rozmawiam chwilę z właścicielem czy powinnam te 600m, dopytuję o Gokyo, Chola Pass, czy na prawdę tak niebezpiecznie. Zakładam dodatkową, wełnianą bluzkę, getry, dowiaduję się, że 2h do Lobuche. Nie mam pojęcia dlaczego założyłam, że wyżej będzie cieplej, w każdym razie ta myśl mnie buduję ruszam dalej.

Najpierw godzina pod na prawdę stromą górę. Śnieg zacina, w końcu zaczyna padać coś w stylu gradu. Odliczam po 30 kroków i 30s przerwy, potem już wyznaczam sobie drogę do tego kamienia, do tamtego kamienia. Zastanawiam się czy nie byłoby lepiej zawrócić ale jak to zawrócić? Po godzinie wchodzę w końcu pod tę górę wymęczona, wymarznięta ale tam czeka mnie niespodzianka.


Wychodzę na miejsce, które bardzo chciałam zobaczyć. Kopczyki z kamieni, gdzie każdy kopczyk oznacza jedno życie, jednego człowieka, który został w Himalajach. Mimo tego, że zamarzam i za chwilę stracę z oczu ostatnią nadzieję - pomarańczowy plecak, który idzie jakieś 30min przede mną, mam nadzieję do Lobuche, zostaję tam na chwilę bo robi wrażenie. Bo można tutaj pożegnać się robiąc swój kopczyk.

W końcu ruszam dalej. Teraz zostało mi ok 1h drogi, wszystko fajnie tylko w którą stronę. Stoję jak ta sierota, bez żadnego pomysłu którędy, na szczeście gdzieś w oddali wyłania się pomarańczowy plecak - jestem uratowana. Lecę za nim. Po 30min doganiam, okazuje się że to przewodnik prowadzący starsze małżeństwo. Zamieniamy kilka słów, lecę dalej. W końcu resztką sił doczłapuję do Lobuche, idę do najdalszej lodge - Himalayan Eco Resort, czy nocleg za darmo? Nie - 200 RPI, dziękuję wycofuję się. Znajduję Alpine Home, nocleg za 100RPI ale co najważniejsze grzeją w środku.


Wchodząc do środka ponownie spotykam pomarańczowy plecak, który cieszy się że będę tutaj nocować. Przebieram się, idę do jadalni. Pomarańczowy plecak podskakuje z radości, zaprasza mnie do kozy, gdzie siedzą prawie wszyscy. Mówię, że przyjdę za chwilę ale dalej zaprasza, zwalnia mi swoje miejsce i w tym momencie traci równowagę i leci na rozpaloną prawie do białości kozę. Ratuje się szczęśliwie kurtką, którą trzyma w ręku. W momencie zderzenia z kozą cały puch z kurtki leci do góry.

Z lekkimi wyrzutami sumienia siadam  z boku. Zamawiam ginger tea small pot (400RPI) i spaghetti with tomato nad jak cheese. W międzyczasie walczę z myślami czy podbijać Gokyo, czy nie, strasznie się boję ale wracać tą samą trasą... Zaczyna wychodzić słońce, mój telefon po dwóch dniach łapie zasięg, dostaję ogromną porcję spaghetti, mimo tego że bardzo dobre ledwo udaje mi się zmęczyć pół talerza. Oddaję pytając, czy mogą spakować i dokończę jutro na śniadanie - niechętnie ale tak.

Przez całą drogę czuję się jak ta dziewczyna z "Dzikiej drogi", ostatnia ofiara, z za dużym plecakiem, której wydawało się że wyruszenie w podróż odmieni jej życie. A tu jedyne na co masz ochotę krzyczeć... nie będę mówiła co, bo niecenzuralne. Ta Cheryl Strayed, przed rozpoczęciem każdego z odcinków drogi wpisywała do zeszytu cytat i mi od kilku dni obija się po głowie Stachura:

"Jeżeli coś do­tyka cię, znaczy: do­tyczy cię. Jeżeli­by nie do­tyczyło cię - nie do­tykałoby cię, nie zrażało, nie ob­rażało, nie drażniło, nie kuło, nie ra­niło. Jeżeli bro­nisz się, znaczy: czu­jesz się ata­kowa­ny. Jeżeli czu­jesz się ata­kowa­ny, znaczy: jes­teś cel­nie tra­fiony. Miej to na uwadze"

I tak godzinami. JE-krok-ŻE-krok-LI-krok-COŚ-krok-DO-krok-TY-krok-KA-krok-CIĘ... I tak godzinami.

niedziela, 17 kwietnia 2016

EVEREST BASE CAMP | Tengboche (3870m) - Pheriche (4370m) dzień 9

 
Budzik dzwoni o 6, miałam iść do klasztoru. Wprawdzie budzę się ale wyjście ze śpiwora przerasta moje możliwości. Juby do tego mówi, że na bank nie idzie więc ostatnia argument pada. Siedzę jak ta kupka nieszczęścia przez kolejne 1,5h i tak bardzo chcę pójść, a tak bardzo nie mogę. Coś tam piszę, coś tam czytam. Nagle robi się 8, a o 8-8:30 mieliśmy ruszać.

Idziemy na śniadanie. Dla mnie owsianka z jabłkiem i cynamonem (450 RPI), dla Jubego tosty z serem (400RPI) i jajka sadzone (300RPI). Zjedliśmy ale siedzimy i ruszyć się nie możemy. Nastroje słabe, zimno strasznie, ja dalej smarkam tylko krwią, do tego zaczyna padać śnieg. W międzyczasie okazuje się, że jeden z przystojnych brodatych zostaje bo się źle czuje. Przed lodge ląduje helikopter i kogoś zabiera. Nic nie nastraja pozytywnie.


W końcu ruszamy, przestaje padać śnieg ale zostają śliskie kamienie i błoto. Kijki kilka razy ratują mi życie, lecę przodem. Po 15min Juby pyta czy mam włączony telefon, bo się źle czuje boli go głowa i nie wie czy dojdzie. Po 30min decyduje, że zawraca. Przepakowujemy się - witaj 17kg plecurze again. Na odchodnym słyszę jeszcze: "Ogarnij, to szybko mała i wracamy na melanż w Katmandu". Szczerze, marzę teraz o melanżu w Katmandu, o cieple, odrobinie cywilizacji. Porter mówi, że do Pheriche dojdę w 4,5h, więc rezygnuję w noclegu w Orsho.


Szczerze, to za dużo nie pamiętam z tego dnia. Po 2h robię przerwę na papierosa. Dochodzi do mnie jakiś tutejszy, dziwnie się przygląda, trochę się boję więc snuję opowieści o moim dużym koledze, który idzie za mną i zaraz dojdzie. Na szczęście za chwilę dochodzi więcej ludzi. Okazuje się, że prowadzi jakąś ekipę z Iranu. Chwilę gadamy, jest sympatycznie, 2 dziewczyny i 1 facet do tego porter, przewodnik. Przedstawiają się po kolei: queen, princess, brother of queen, sexy doctor, itd. Pytają kim ja jestem . No właśnie kim ja jestem? Woman with big green monster (i nie mówią tu o Jubym, a plecurze). Typek, który mi się przyglądał chrzci mnie sexy mahila, Iranki tłumaczą, że mahila, to woman. Do sexy mi daleko, do mahila ostatnio też coraz dalej ale dziękuję.


Opowiadają, że na górze zimno ale powoli się wypłaszcza. Że na Kala Pattar warto wejść ale woda zamarza w bidonach. Żegnamy się, każdy idzie w swoją stronę.

Idę dalej dochodzę do Shomare (4010m). Tutaj trochę po schodach przez wioskę, ciężko o oddech.
Potem do Orsho (4190m) zastanawiam się czy tutaj zostać ale jest wcześnie, a ja mam jeszcze siłę - idę do Pheriche. O Jezusiczku, jak ja potem będę żałowała tej decyzji. Wychodzę na jakieś puste pole, a na nim:
a.) piździ jak w kielecki, lodowaty wiatr będzie towarzyszył mi już do końca drogi,
b.) nie ma ścieżki, nie mam zielonego pojęcia gdzie iść.


Zaczepiam każdego spotkanego tragarza, pytam gdzie iść. Coś pokazują, mylą prawą stronę z lewą ale bardzo chcą pomóc. Najgorsze jest to, że jedna ścieżka prowadzi do Dingboche, a druga do Pheriche więc wolałabym pójść tą dobrą ale jak mam iść dobrą ścieżką skoro nie ma żadnej?! Po godzinie odnajduję jakąś, upewniam się że ona na pewno do Pheriche, jeszcze tylko jedno podejście i potem 30 min i już będę na miejscu. Walczę o każdy krok, jestem przemarznięta, wykończona, zaraz się rozbeczę. W końcu dochodzę.

W Pheriche na dzień dobry wita mnie ogromny Pheriche Lodge, jednak po doświadczeniach z Himalayan Hotel szukam czegoś bardziej tutejszego, więcej folkloru, trzeba poznawać nowe.

Taaa..., folkloru mi się zachciało...


Znajduję. Shangiri-La Lodge. Stara babusieńka mnie przyjmuje, jedno oko w prawo, drugie w lewo. Pytam, czy jak nocuję, to nocleg za darmo? Yes (z resztą wszystko potem jest yes). Zimno jak w psiarni, nie wiem jakim cudem udaje mi się przebrać. Szybko lecę coś zjeść, całą drogę marzyłam o momo ale muszę się rozgrzać. Small pot black tea (350RPI) i dal bhat (500RPI). Nie mam na niego za bardzo ochoty ale wiem, że da mi powera. Pyszne, smażone ziemniaki, kopa ryżu i zupa coś jakby cebulowo-czosnkowa, mocno przyprawiona z jakimś czymś zacierkowym, pływającym. Gospodyni ciągle pyta czy chcę więcej ryżu, czy więcej zupy. W końcu dolewa mi zupy, ja już pełna strasznie, siedzę siłą woli bo oczy mi się zamykają ale nie wypada zostawić.


Zjadłam, szukam kranu, żeby wodę "nastawić" umyć buzię i ręce. Nie ma. Folklor. Dostaję miskę z lodowatą wodą, próbuję z tego nalać wody ale nie ma opcji. Idę jeszcze raz, proszę o napełnienie butelki, bez entuzjazmu dostaję. Wracam do pokoju, patrzę na tę miskę i patrzę. Nieee..., nie zamoczę w niej niczego. Zawijam się w śpiwór i dwie kołdry ok 16 padam, budzę się o 21 i walczę z siku. Walkę przegrałam, trzeba wyjść ze śpiwora. Potem przez jakieś 2h próbuję zasnąć ale ktoś zdaje się doszedł gdy spałam, bo chrapie coś zza ściany jak nienormalne. Do tego w śpiworze mam dwa telefony, gopro, powerbanka, czołówkę, bidon z wodą więc najwygodniej nie jest.


W końcu zasypiam, odgrażam się, że w nosie mam jutrzejszą aklimatyzację, nie zostanę tutaj ani dnia dłużej. 

czwartek, 14 kwietnia 2016

EVEREST BASE CAMP | Namache Bazar (3440m) - Tengboche (3870m) dzień 8


Dzisiaj najdłuższa trasa ale Juby w porterem, więc damy radę. Według przewodnika - 4h, właścicielka lodgy mówi, że idzie 5h, Jubego ocenia na 7h.

Trochę się boję bo od wczoraj smarkam głównie krwią, zastanawiam się czy to wysokość, czy o co chodzi ale biorąc pod uwagę, że prawie od tygodnia taszczę ciężki plecur, pod górę, w słońcu, do tego mam żyłki z tych co to lubią sobie pękać, uznaję że tak może być, staram się nie przejmować.

Ruszamy ok 8. Według przewodnika wyjście po schodach z Namache powinno zająć nam 15min, zajmuje ok 45. Trzy schodki, pięć wdechów. W końcu się udaje opuścić Namache. 


Wychodzimy na piękną ścieżkę, którą idziemy kolejne 1,5h. Jest cudownie. Słońce, widoki, przez większość czasu towarzyszy nam widok na Ama Dablam i Mount Everest.


Cieszę się jak dziecko na święta, idę i tak się zastanawiam. No bo. Ama Dablam jest na pewno kobietą, taką 30 letnią nie mniej nie więcej. A Everest? Na początku kojarzy mi się z dojrzałym mężczyzną, takim z fajnym zegarkiem. Potem ze starą kobietą, taką z kawału "sio muszki, sio". Ale chyba finalnie zostaje 55-60 letnią kobieta, chociaż nie jestem do końca jeszcze przekonana do tego pomysłu.



Dochodzimy do Kyangjuma (3550m) zaczyna się 1-1,5h zejście. Szczęśliwie bez bloków skalnych więc kolano daje radę. Do tego opracowuję wspaniałą technikę, puszczam luźno nogi i schodzę jakbym zjeżdżała na nartach slalomem dzięki temu popylam jak szalona, aż się kurzy. Co jakiś czas przerwa, czekam na Jubego. 



Dochodzimy do Phungi Thanga (3250m). Przerwa na batonika. I Juby mówi, że chce tutaj nocować. To ostatni wioska przed Tengboche. Za nami 4h, przed nami jakieś 3. Ja na pewno idę dalej, bo już nie mogę pozwolić sobie na żaden dzień opóźnienia. W końcu udaje się przekonać Jubego - idziemy dalej razem. 


Mostek i podejście. Porter ocenia, że zajmie nam jakieś 3h. Początkowo wchodzę swoim tempem, co jakiś czas czekam na Jubego, potem odłączam się całkowicie i cisnę pod górę. Dochodzę po 2h.

Ledwo stoję na nogach, mam mroczki prze oczami i dość, dość, dość. Kręci mi się w głowie. Szybko robię test, zamykam oczy prawa dłoń do nosa, lewa dłoń - trafiam, jest dobrze błędnik działa. Umieram z głodu więc szybko chcę znaleźć jakiś nocleg. Wchodzę do pierwszego z rzędu - Himalayan Hotel. Wczoraj rozmawiałam z spotkanym Francuzem, który właśnie schodził, powiedział że na górze nocuje się za darmo, tylko jedzenie coraz droższe. Więc wchodzę do Himalayan Hotel i próbuję - czy jeśli jem tutaj to nocleg za darmo? Nie - 200RPI. Patrzę na menu momo, które w jakiś naturalny sposób stały się papierkiem lakmusowym dla cen, 600RPI. Wychodzę.

Przed kolejną lodge (a są tutaj 3-4) stoi para (chyba też Francuzów) z którą mijałam się co i raz na trasie. Pytam czy zostają tutaj, przewodnik zachwala miejsce. Czysto, dobre jedzenie, itd. Wchodzę.

- Czy jeśli jem tutaj to nocleg free?
- 100RPI?

Wiem, że zeszłabym do zera ale mi się nie chce, ceny jedzenia ok - biorę. Lodge nazywa się Thyangboche Guest House - bardzo polecam. Rzeczywiście czysto, jedzenie dobre i co najważniejszej cały czas grzeją. Do tego właścicielka z niesamowitą smykałką do ineteresów, trochę wygląda i zachowuje się jak taka murzyńska mama. :)


Wpadam do pokoju, zakładam suche ciuchy, myję buzię, biorę batona i lecę z powrotem do wejścia do Tengboche, żeby zgarnąć Jubego. Dochodzi po ok. 20 min, ledwo żywy. 

W Tengboche jest cudowny klasztor, wybija 15 i właśnie rozpoczyna się msza na którą strasznie chcę pójść ale muszę odprowadzić Jubego, a nie mam siły ogarnąć wszystkie szybko i sprawnie więc odpuszczam, obiecuję sobie że pójdę rano.


Ok 16 idziemy zjeść. Hot mango small pot (400RPI), do tego ja wybieram chowmein z jajkiem i warzywami (450RPI), Juby momo (400RPI) i szarlotkę (300RPI) - szarlotka nie taka odgrzewana, leżąca w lodówce tylko upieczona na świeżo w małej kokilce - pycha! Do tego do pokoju zabieramy medium pot hot water (450RPI) chwilę gadamy, Juby pada. Ja nie mogę zasnąć bo w pokoju obok wesoło, a ściany z dykty więc jeszcze czytam starając się oszczędzać książkę bo zostaje jej coraz mniej, a pewnie przede mną samotne dni.




Po dzisiejszym dniu gdzie Juby ledwo dał radę musimy przeplanować trasę. Jutro mieliśmy dojść do Pheriche (4370m) i zostać na dzień aklimatyzacji. Znajduję wioskę w 3/4 trasy na podobnej wysokości (Orsho - 4190m). Tam zanocujemy, kolejnego dnia dojdziemy do Pheriche, a potem już idę sama, Juby zaczyna schodzić.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

EVEREST BASE CAMP | Namache Bazar (3440m) dzień 7


Budzimy się o 9, udaje nam się podnieść z łóżek o 10:30. Juby jeszcze trochę dosypia, ja jeszcze raz analizuję trasę, robię notatki, kombiuję. Wczoraj Juby powiedział, że nie da rady dojść do Base Camp i powinniśmy się rozłączyć. Nie chcę iść sama więc jeżdżę tym palcem po mapie, przeliczam, zastanawiam się jak to zrobić, żeby trochę złagodzić trasę ale iść dalej razem. Z drugiej strony wiem, że nie zrezygnuję z Base Camp. Juby kolejny dzień zastanawia się czy nie wziąć tragarza, w końcu uznaje, że to jedyna słuszna opcja. Przy śniadaniu rozmawiamy z właścicielką, pytamy o portera, okazuje się, że przyjemność kosztyje 2500RPI/dzień. Porter może wziąć do 30kg ale ja na to nie mam kasy, poza tym myślę że dam radę sama. Na jedną osobę, to cholernie drogo. Kombinujemy, negocjujemy staje na 1700RPI/dzień - jeden plecak, wciąż drogo ale już możliwe do realizacji.


Juby oddycha z ulgą, że nie będzie musiał już taszczyć plecura, ja że nie będę szła sama. Jemy śniadanie, wybieram momo (350RPI) bo na prawdę były pyszne, Juby chapatti z masłem (które tym razem jest masłem, a nie smalcem) i dżemem (300RPI). Do tego po dwie kawy (2x100RPI).


Kusi mnie, żeby pójśc do Everest Point View, podobno pięknie ale samemu mi się nie chce, nie mam zupełenie siły, kręci mi się w głowie. Juby kategorycznie odmawia. W końcu udaje nam się zebrać idziemy zwiedzić wszystkie sklepy, sklepiki, stragany, straganiki, bo to ostatni powiew cywilizacji. Tak na prawdę  można kupić tutaj cały sprzęt na wyprawę, jest mnóstwo świetnych podróbek: Mamut, NF, Deuter, itd. Nasza misja, to w końcu kupić śpiwór, mały plecak skoro duży będzie niósł porter i czapkę, wszystko dla Jubego. Ja potrzebuję tylko pasek, bo spodnie zaczynają mi zjeżdżać z tyłka i ewentualnie miskę do zupek chińskich (ta którą mieliśmy była dość ciężka, finalnie została w Jorsalle).


Ze śpiwora rezygnujemy. Taki, który by się spisał kosztuje 20000RPI, w końcu do tej pory były kołdry, koce, dalej zakładamy że też będą. Reszta zakupów zgodnie z planem do tego Juby ma ogromną radochę z targowania się:
  • plecak "Deuter" z 1700 na 1200RPI
  • pasek z 200 na 150 RPI
  • czapka z 1500 na 1000RPI
  • naszywki na plecak  z 150 na 100RPI (speszali for ju).
Kręcimy się dalej, trafiamy na lokalny targ z którego z kolei ja mam radochę. Można kupić nawet jaka. Wysyłam Jubego do masarni, żeby nakręcił filmik bo ja się trochę boję i wstydzę, krzątamy się i krzątamy.


Szukamy bankomatu, żeby mieć kasę na portera, okazuje się że nie obsługuje Master Card (bankomat, nie porter), na szczęście mam jeszcze w zapasie Visę. Wracamy do lodge dogadać szczegóły z tragarzem. O co nie pytam odpowiedź jest jedna: "yes". No to skoro wszystko "yes" no to "yes". Będzie Pan zadowolony. Umawiamy się jutro na 7:30 - "yes".

Zamawiamy obiad. Juby spring roll veg (400RPI). Jest duży i pyszny. Ja ponownie wybieram Dal Bhat with Veg (500RPI), bo znowu mnie trzęsie i muszę się rozgrzać. Dal Bhat jest z przepysznymi ziemniaki i takim czymś zielonym co mi bardzo smakuje. Do tego hot orange small pot (400RPI).


Ruszamy jeszcze raz na miasto, żeby złapać trochę słonka. Chwilę się plączemy, próbuję znaleźć miskę na zupkę chińską, nigdzie nie ma. W końcu zagaduję ze sprzedawcą dogadauję się, że jeśli nigdzie nie znajdę to pójdzie do domu po swoją i mi ją sprzeda za 250RPI. W końcu znajduję jakąś zakurzoną, na ziemi leżącą za 200RPI - biorę. To niesamowite. W Warszawie zdezynfekowałabym ją dziesięć tysięcy razy. Tutaj odklejam naklejkę, przelewam zimną wodą, bo innej nie ma. Działa? Działa.


Postanawiamy zaszaleć, kupujemy sobie po butelce coli i małe pringelsy - jejku jak one smakują! Colę rozkładamy na dwa dni, żeby nie było za dużo tego dobrego naraz.


Wracamy do lodge, rżniemy w tysiąca ale jutro trzeba wcześnie wstać więc dość szybko się zbieramy. Do tego od jutra zaczyna się już taka wyprawa na serio. Nie wiem czemu ale od samego początku mam uczucie, że po przekroczeniu Namache Bazar, zabawa się kończy (oj, skończy się, skończy...). :)


Okropna zupka chińska na pół i idziemy spać. Jutra zaczyna się walka. This is Spartaaaaa!


piątek, 8 kwietnia 2016

EVEREST BASE CAMP | Jorsalle (2740m) - Namache Bazar (3440m) dzień 6


Wstajemy dość późno ale to ma być luźny dzień, więc bez spiny. Na śniadanie po kawie, dla mnie omlet z serem (200RPI), dla Jubego 2 jajka sadzone, chapati z masłem (które okazuje się być smalcem) i miodem (który okazuje się być palonym cukrem) (400-500RPI). Ruszamy o 10:30.



Szybko pojawia się most, a potem kolejny co nie jest najlepszym początkiem dla Jubego, którego mosty i wysokość przerażają. Po ok 2h dochodzimy do podejścia do Namache Bazar. Podejście, to pół kilometra w pionie, ma nam zająć jakieś 3h.




Wchodzimy, co tu ukrywać - jest na prawdę ciężko. Ja chyba walczę bardziej głową niż mięśniami. Juby zapewne wyklina mnie w myślach, że go tu zaciągnęłam. Po kilku godzinach przychodzi nagroda - punkt widokowy M. Everest View :) Nie mam wody, konam z pragnienia na szczęście pojawia się źródełko. Nalewam, tabletka, ciach. W sumie nie takie ciach bo umieram z pragnienia, a woda będzie gotowa za godzinę. Jem batona i stwierdzam, że mam gdzieś dezynfekcję wody, piję co jest.

Spotykam tam Polaków mieszkających w Teksasie, którzy idą z przewodnikiem i tragarzem. W ogóle wszyscy tutaj idą z przewodnikiem i tragarzem, prócz pojedynczych wysokich, wysportowanych, brodatych mężczyzn, cała reszta idzie z małymi plecakami i porterem. W każdym razie dzięki temu spotkaniu dowiaduję się, że właśnie tutaj można zobaczyć Everest. Dłuższą chwilę trwa dyskusja, który to Everest, z Polako-Teksańczykiem od początku obstawiamy jedną z opcji, trzymamy jej się do końca, rozkrzyczana Polko-Teksanka co chwila wprowadza zamęt, nie mogąc zrozumieć który to Everest, co rzeczywiście do końca może nie być łatwe bo co chwila zachodzi chmurami. 


Mija 30 min, dochodzi ledwo żywy Juby, Polko-Teksanka wciąż nie wie ale chyba już nikt nie ma siły jej tłumaczyć. W każdym razie Juby ledwo żywy, nie dziwię się, nawet ja dostałam mocno w kość. Problem z wodą pojawia się też u niego na szczęście moja już w miarę gotowa więc jakoś się ratujemy.


Po 30 min ruszamy dalej. Wspinam się jeszcze przez godzinę. przed wejściem do Namache (3440m) zatrzymuje mnie tylko budka z kontrolą TIMS Card. Pokazuje załatwiam wszystko. Czekając na Jubego zapalam papierosa, nagle leci do mnie policjant. Myślę sobie oho! właśnie złamałam pewnie jakiś regulamin Sagramata National Park, deportacja będzie nieunikniona. Okazuje się, że policjant jest strasznie rozradowany. Kobieta, idąca samotnie, z plecurem i do tego paląca papierocha jest widokiem niespotykanym i chce zrobić mi zdjęcie, jak palę tego fajka. Instruuje mnie, że teraz mam się zaciągnąć, że coś. Nie mam nic innego do roboty więc pozuję i zaciągam się zgodnie ze wskazówkami.


Po 20 min dochodzi do mnie Juby, a policjant jeszcze bardziej uradowany. Śmieje się do niego, przytula, klepie po brzuchu nawet nie każe mu schodzić po schodkach do drugiego policjanta, żeby pokazał TIMS tylko leci za niego. Pamiątkowa fotka idziemy dalej.


Po 15-20min wchodzimy do Namache, Juby mówi, ze bierzemy pierwszy pokój, ja się upieram że jeszcze nie weszliśmy do końca do miasta i tylko kilka kroków zostało i poszukajmy czegoś fajnego. Juby znowu nienawidzi mnie nienawiścią pierwszą i najczystszą. W końcu znajduję Kondge View Lodge z przecudowną właścicielką. 200RPI za noc - bierzemy! Jest hot shower (300RPI), którego i ja dzisiaj potrzebuję. 

 

Aaaa, no właśnie Juby korzysta z prysznica codziennie i nie opowiedziałam jeszcze jego przygód. Pierwszego dnia chwilę przed nim wbiła się właścicielka zrobiła pranie i tyle było z hot shower. Drugiego dnia również miał być hot shower. Juby poszedł do jakiegoś blaszaka na dworze, rozbiera się i hot, ani trochę hot. Więc leci w tych gaciach do właściciela, pół wsi go podziwia, że hot wcale nie hot. Na co właściciel odkręca butlę z gazem na której właśnie gotuje zanosi do blaszaka i podłącza - już hot. No i rzeczywiście hot. W każdym razie w Namache prysznic za 300RPI okazuje się na prawdę hot, prawie w całości. Tzn woda dolatując do piersi jest gorąca, gdy spływa po udach robi się zimna, przy kostkach jest lodowata. Nie ma co narzekać włosy czyste, ciało czyste robi się przyjemnie. Schodzimy na jedzenie.

Wybieramy 2xmomo z warzywami (2x350RPI), potem okazuje się to były najlepsze momo, jakie zjemy, na prawdę palce lizać, do tego postanawiam zaszaleć i biorę Sherpa Wine (350RPI), proszę o podgrzanie, mam ogromną ochotę na ciepłe, czerwone, dobre wino. Sherpa Wine okazuje się do końca nie wiem czym. To jakieś podłe wino ryżowe, czy spirytus z wodą, podane w plastikowej butelce po wodzie, nie mam pojęcia co to ale daje dużo radości i co najważniejsze trochę rozgrzewa, a tego mi trzeba było najbardziej w szczególności że siedzę w zimnie z mokrymi włosami. Wypijamy Sherpa Wine i zaczyna ściskać żołądki na jakąś pizzę, jakiś serek smażony, rozpuszczony, więc bierzemy na spółę pizzę tuńczykiem (550RPI), która z kolei okazuje się malutka ale potrzeba załadowania się serem (i to nie byle jakim bo z jaka) spełniona. 

 


Na górę zabieramy medium pot hot water (400RPI), wcinam jeszcze dwa gorące kubki bo raz, że gastrofaza, a dwa cała się trzęsę i muszę jakoś rozgrzać, zawijam się w śpiwór i kołdrę i w końcu robi się lepiej. Juby wcina jeszcze budyń. 

Miałam dzisiaj przeprać ubrania ale jestem tak wyziębiona, że nie dam rady zanurzyć nawet palca w zimnej wodzie. Juby wcześniej dogadał się z gospodynią, że upierze jego ciuchy, w końcu dorzucam swoje brudy do jego. Wychodzi 80RPI za sztukę ubrania.

Ok. 20 padam.

Tradycyjnie pobudka następuje o 23, nie mogę zasnąć wiec czytam, piszę, kręcę się (oczywiście w obrębie łóżka, żeby nie wychylać za dużo ze śpiwora) w końcu usypiam ok. 2. O ile wcześniej w ogóle nie czułam wysokości teraz pulsują mi zatoki, czuję się jakbym miała gorączkę, jest mi gorąco i zimno. Idę do łazienki po 10 metrach łapię ogromną zadyszkę. Nie jest dobrze jutro choćby skały pękały nie zwiększamy wysokości, zostajemy na dzień aklimatyzacji. 


Budzę się o 3:30, powtórka z rozrywki. Obiecuję sobie, że kolejnego dnia jeszcze mocniej pilnuję picia wody, żeby choroba wysokościowa nas nie dopadła i ani kroku dalej.