Etykiety

sobota, 23 kwietnia 2016

EVEREST BASE CAMP | Pheriche (4370m) - Lobuche (4930m) dzień 10


Zasypiając zastanawiam się jeszcze, kombinuję. Na pewno nie zostaję tutaj na aklimatyzację, najchętniej doszłabym do kolejnej bazy - Lobuche ale przewyższenie ok. 600m bez aklimatyzacji, to nie jest dobry pomysł. Na początku zastanawiam się nad Phulungka-Po ok 1-1,5h drogi i przewyższenie 200m, potem kusi mnie Thokla ok 3h drogi, 400m wyżej.

Nad ranem ale takim ciemnym ranem budzą mnie jaki, a dokładnie ich dzwoneczki. Na dobre budzę się ok. 6-7, zbieram się ok. 8. Wyjście ze śpiwora to klasycznie masakra. Zbieram się, zbieram. Na śniadanie momo i small pot black tea. W końcu postanawiam ruszyć do Phulangka-Po. Po drodze spotykam wolontariuszkę ze Szwajcarii, która wczoraj odwiedziła moją lodge mówiąc o malutkim szpitalu na końcu wsi w którym pracuje. Pytam ją czy bez aklimatyzacji powinnam robić te 600m, dopytuje o różne rzeczy mówi, że mogę próbować.

Idę, idę, idę. Idę chyba jakoś bez sensu bo pięć razy muszę po śliskich kamieniach przekraczać ten sam strumyk. Biorąc pod uwagę, że mam tylko jedną parę butów wolałabym, żeby zostały suche. Po godzinie widzę trzy chatki z kamieni. Nie kamień z betonem, po prostu kamień na kamieniu  stoi sobie na sobie i tworzy chatkę. Ooo, nie! Tutaj nie zostanę. Pozostaje mi dojść do Thokla (4620m). No to idę dalej tym polem przedzieram się. Przez strumyk kolejne pięć razy, potem jakieś krzaki gęste. Idę pod górę, zimno jak jasna cholera, ciężko się oddycha i między tymi krzakami jeszcze. Na prawdę nie wiem którędy, szukam kup jaków bo zapewne one szły do Lobuche. W sumie kupy jaków stają się jedyną rzeczą, której ufam od kilku dni. Wyznaczają trasę, co więcej na podejściach i zejściach zakładam, że wyznaczają najłatwiejszą trasę. O ile przez pierwszy dni omijałam te kupy szerokim łukiem, teraz... Oooo, kupa! I szczęście wraca.


Po 30min ktoś do mnie krzyczy, że nie tędy. Ten ktoś stoi bardzo wysoko i na to bardzo wysoko wszedł ścieżką. Mi pozostaje wdrapać się po stromym zboczu albo wracać jakieś 45min. Wdrapuję się, tłumaczy mi, idę dalej. Znowu pole, znowu pod górę, znowu nie wiem którędy. Zaczyna padać śnieg. Mija mnie stadko jaków z opiekunem, który częstuje mnie suszonym serem z jaka. Wygląda trochę jak metamfetamina więc próbuję jedno. Twarde jak jasna cholera, po 3 min gdy udaje mi się rozmiękczyć to coś atakuje mnie smak zsiadło-skiśniętego nabiału. Z wdzięczności dotrzymuję kroku, co nie jest łatwe bo w ogóle iść  tutaj nie jest łatwo, a jeszcze jedząc, pod górę, z kijkami w jednym ręku. W końcu dostaję dużą garść "przysmaku", chowam do kieszeni mówiąc, że na później. Po chwili dostaję propozycję, że jaki poniosą mój plecak ale jednak wole nie ryzykować, dziękuję.

Idę dalej. Nienawidzę tych pól pod górę, gdzie wieje jak jasna cholera. Kogokolwiek spotkam pytam ile do Lobuche, bo nie pamiętam nazwy tej miejscowości po środku. Raz słyszę 2h, raz 4,5h, już kompletnie nie wiem ile, którędy, jak i o co chodzi. W końcu spotykam parę, która mówi, że muszę dojść do mostku i tam zaraz będzie Thokla. Dochodzę zarzekając się, że ani kroku więcej. Droga miała zająć 2h, zajęła 2,5. To chyba nie mój dzień, nie moja forma, brak aklimatyzacji daje się we znaki.


Wchodzę do Yak Restaurant, jest tam sporo ludzi ale niestety nie grzeją. Już tradycyjnie budzę duże zainteresowanie, bo sama, bo dziewczyna, bo z plecurem. Rozmawiam chwilę z właścicielem czy powinnam te 600m, dopytuję o Gokyo, Chola Pass, czy na prawdę tak niebezpiecznie. Zakładam dodatkową, wełnianą bluzkę, getry, dowiaduję się, że 2h do Lobuche. Nie mam pojęcia dlaczego założyłam, że wyżej będzie cieplej, w każdym razie ta myśl mnie buduję ruszam dalej.

Najpierw godzina pod na prawdę stromą górę. Śnieg zacina, w końcu zaczyna padać coś w stylu gradu. Odliczam po 30 kroków i 30s przerwy, potem już wyznaczam sobie drogę do tego kamienia, do tamtego kamienia. Zastanawiam się czy nie byłoby lepiej zawrócić ale jak to zawrócić? Po godzinie wchodzę w końcu pod tę górę wymęczona, wymarznięta ale tam czeka mnie niespodzianka.


Wychodzę na miejsce, które bardzo chciałam zobaczyć. Kopczyki z kamieni, gdzie każdy kopczyk oznacza jedno życie, jednego człowieka, który został w Himalajach. Mimo tego, że zamarzam i za chwilę stracę z oczu ostatnią nadzieję - pomarańczowy plecak, który idzie jakieś 30min przede mną, mam nadzieję do Lobuche, zostaję tam na chwilę bo robi wrażenie. Bo można tutaj pożegnać się robiąc swój kopczyk.

W końcu ruszam dalej. Teraz zostało mi ok 1h drogi, wszystko fajnie tylko w którą stronę. Stoję jak ta sierota, bez żadnego pomysłu którędy, na szczeście gdzieś w oddali wyłania się pomarańczowy plecak - jestem uratowana. Lecę za nim. Po 30min doganiam, okazuje się że to przewodnik prowadzący starsze małżeństwo. Zamieniamy kilka słów, lecę dalej. W końcu resztką sił doczłapuję do Lobuche, idę do najdalszej lodge - Himalayan Eco Resort, czy nocleg za darmo? Nie - 200 RPI, dziękuję wycofuję się. Znajduję Alpine Home, nocleg za 100RPI ale co najważniejsze grzeją w środku.


Wchodząc do środka ponownie spotykam pomarańczowy plecak, który cieszy się że będę tutaj nocować. Przebieram się, idę do jadalni. Pomarańczowy plecak podskakuje z radości, zaprasza mnie do kozy, gdzie siedzą prawie wszyscy. Mówię, że przyjdę za chwilę ale dalej zaprasza, zwalnia mi swoje miejsce i w tym momencie traci równowagę i leci na rozpaloną prawie do białości kozę. Ratuje się szczęśliwie kurtką, którą trzyma w ręku. W momencie zderzenia z kozą cały puch z kurtki leci do góry.

Z lekkimi wyrzutami sumienia siadam  z boku. Zamawiam ginger tea small pot (400RPI) i spaghetti with tomato nad jak cheese. W międzyczasie walczę z myślami czy podbijać Gokyo, czy nie, strasznie się boję ale wracać tą samą trasą... Zaczyna wychodzić słońce, mój telefon po dwóch dniach łapie zasięg, dostaję ogromną porcję spaghetti, mimo tego że bardzo dobre ledwo udaje mi się zmęczyć pół talerza. Oddaję pytając, czy mogą spakować i dokończę jutro na śniadanie - niechętnie ale tak.

Przez całą drogę czuję się jak ta dziewczyna z "Dzikiej drogi", ostatnia ofiara, z za dużym plecakiem, której wydawało się że wyruszenie w podróż odmieni jej życie. A tu jedyne na co masz ochotę krzyczeć... nie będę mówiła co, bo niecenzuralne. Ta Cheryl Strayed, przed rozpoczęciem każdego z odcinków drogi wpisywała do zeszytu cytat i mi od kilku dni obija się po głowie Stachura:

"Jeżeli coś do­tyka cię, znaczy: do­tyczy cię. Jeżeli­by nie do­tyczyło cię - nie do­tykałoby cię, nie zrażało, nie ob­rażało, nie drażniło, nie kuło, nie ra­niło. Jeżeli bro­nisz się, znaczy: czu­jesz się ata­kowa­ny. Jeżeli czu­jesz się ata­kowa­ny, znaczy: jes­teś cel­nie tra­fiony. Miej to na uwadze"

I tak godzinami. JE-krok-ŻE-krok-LI-krok-COŚ-krok-DO-krok-TY-krok-KA-krok-CIĘ... I tak godzinami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz