Etykiety

czwartek, 12 października 2017

GÓRY - LEKCJA POKORY cz.4 | Góry, to ludzie.


Wchodzę do schroniska, melduję się, od razu wygrzebuję telefon. Idąc słyszałam, że ktoś do mnie cały czas dzwonił, nie wiem skąd ale jestem pewna, że to była Karola.

Widzieliście kiedyś film "500 days of Summer" albo "Amelia"? Teraz powinna być taka przebitka, szuuus i zaczyna mówić lektor:

"Karola -metrsiedemdziesiątjeden, szatynka, od dziecka wierzyła, że... i lubiła mango. W wieku pięciu lat zawiodła się na swoim przyjacielu króliczku i już nigdy więcej nikomu nie zaufała...".

A tak serio. Karola, to taki mój dobry anioł, niektóre kobiety gdy przebywają długo razem synchronizują im się babskie dni. My opracowałyśmy synchronizację naprzemienną w katastrofach życiowych. Gdy jedna stoi w miarę silnostabilnie, drugiej sypie się wszystko więc ta pierwsza jest w stanie podnieść pierwszą. A że ostatnio wyczerpałyśmy limit katastrof na najbliższe 30 lat, wierzcie mamy w tym mega wprawę. Przez ten czas ostatni w związku z tymi właśnie katastrofami nabyłyśmy również umiejętność absolutnego siania paniki. Zdzwaniamy się codziennie, równocześnie ogarniając dziecko, się do pracy albo do niej jadąc (pracy, nie Karoli). Jeżeli, którakolwiek nie odbierze o 7:45 i nie oddzwoni do 8:00 no to panika. Panie ale jaka! Prawie wzywanie straży, żeby u tej drugiej drzwi wywarzała. Panikary.

Biorę telefon i widzę smsy: "Jeśli żyjesz, to ja Cię zabiję!". Oddzwaniam pospiesznie. Karola mnie opierdziela, że umiera w nerwach, TOPR poruszony, pół Warszawy i południa też. Ja ją, że mi baterię wyczerpuje i nie mogłam. Wykrzyczałyśmy się, czas opowiedzieć co się rzeczywiście stało. Ja, że noga odpadła, że śnieg i bliżej miało być, że niedźwiedź do tego duży, ogromny, że wszystko, nie tak miało być, a to życie to do dupy.

Karola, co przeżyła przeze mnie i robi mi się głupio strasznie, że ją na takie stresy naraziłam. W każdym razie, to też ciekawe jakie informacje dostała od TOPRu, no bo zadzwoniła:

- Czekamy z akcją do 19:00, jak się ściemni. 90% o tej godzinie melduje się w schroniskach.
- Jestem harpaganem jak przeszłam tę trasę i jeszcze z plecakiem.
- Aaaaaa, jak Wolf ma na nazwisko to sobie poradzi - był taki himalaista! (Sprawdziłyśmy - zginął w Tatrach.)
- No tak, w tym rejonie przed zmierzchem, to niebezpiecznie bo niedźwiedzie, a wtedy to już nie ma czego szukać.

Przepraszam tego mojego Anioła i wracam do schroniska, bo muszę zapalić, muszę się napić, muszę się przebrać, muszę odetchnąć, ogarnąć cokolwiek. W pierwszej kolejności zmieniam buciory na klapki. Patrzę na te moje stopy - no tatar, no dramat! Ilość bąbli, odcisków, krwi cieknącej. Błożesz Ty mój! Kostki znalazłam po 4 dniach...

No dobrze nogi już w miarę swobodne w klapersach, rozglądam się, powoli zauważam gdzie jestem i jak to-to wygląda w środku. Ani pół wolnego miejsca, zawalone wszystko. Biorę piwo, pytam jakieś dziewczyny czy mogę się dosiąść. One, że jasne. Jezu jakie fajne Dziewczyny. Nie wiem kiedy co i jak bo po połowie pierwszego piwa robię się zakręcona. Rozmawiamy, potem ktoś się dosiada, ktoś przesiada. Jest jakieś 50 osób w schronisku, wszyscy wymęczeni, wszyscy w dobrych nastrojach. 

Do łazienki (jednej, jedynej) kolejka ogromna, nawet nie zamierzam w niej stać. Biorę mokre chusteczki (nie, nie takie zwykłe mokre, tylko do demakijażu, nie mam siły szukać w plecaku tych zwykłych) idę się umyć i przebrać w piżamkę póki jeszcze cokolwiek przynajmniej w miarę ogarniam.

Wracam, a tam dzieje się wszystko. Ktoś ma ukulele więc gra i wszyscy śpiewają, do tego ktoś obchodzi 16 rocznicę ślubu i nagle znajduje się szampan wniesiony przez Remka, którym częstuje wszystkich. Krążę, przesiadam się, dosiadam. Poznaję ekipę z Rybnika, kolejnych chłopaków gdzieś z południa. Każdy z jakąś małą małpką co to na plecach wniesiona więc próbuje wycisnąć z niej ostatnią kropelkę, nalewając po 1/5 kieliszka. Jest fantastycznie.

Ja już też luzuję, historia o niedźwiedziu przechodzi w żarty o misiu gwałcicielu co się na mnie czaił. Taki kawał znam, znam z gimnazjum. 

Dygresja, uwaga! Kiedyś zastanawialiśmy się z Łukaszem i Eweliną nad sformułowaniem "żart z brodą", że co, że to stary żart? Jeśli uważasz, że tak, to wyślij smsa o treści: "tak, zgadzam się", gdziekolwiek. Ale serio, to gdyby ktoś wiedział niech się zgłosi. Jeśli dobrze interpretujemy, żart będzie z brodą, co więcej lub co gorsza.

W sumie to on tak mało śmieszny, wulgarny i kobieta raczej nie powinna opowiadać ale idealnie wpisuje się w historię:

Budzi się niedźwiedź po śnie zimowy i mówi:
- Ale bym poruchał!
Idzie przez las, patrzy, wiewiórka, to buch i ją wyruchał.
Mówi sobie:
- Kurde, mało mi, jeszcze trochę by się przydało.
Idzie dalej, patrzy, lisiczka. Ją też dorwał. Na koniec niedźwiedź zadowolony, a zdziwiona lisica komentuje:
- Misiu ale Ty masz ogromnego!
Ten patrzy w dół i mówi:
- O kurwa, wiewiórki nie zdjąłem.

No, także tego.

Okazuje się, że rocznicę ślubu obchodzą Aga i Arek. Chłopaki z Rybnika, to ratownicy w kopalni (łałałiła jak to musi działać na dziewczyny), Dziewczyny to harpagany, które min. 2 razy w miesiącu ruszają w góry no i kurde znają każdy zakątek tychże. Czas fantastyczny.

Nagle Pan (i wybaczcie ignorancję bo to na bank persona kultowa w Hali Kondratowej) mówi, a teraz wszyscy na zewnątrz - myjemy podłogi. Więc wszyscy wychodzą grzecznie, potulnie bawiąc się dalej, śpiewając, ukulele nas nie opuszcza.

O 22 ten sam Pan mówi, koniec imprezy wynosimy stoły, wszyscy idą spać. Ktoś próbuje negocjować jak na koloniach, że jeszcze 5 minut, jeszcze chwilka. No nie, spać, nie ma gadania, Pan ze mną nie zadziera. Co więcej dostajemy zakaz wychodzenia na zewnątrz bo schronisko obłożone pastuchem, bo niedźwiedzie podchodzą,wchodzą szczególnie teraz przed zimą.

Dobrze, rozumiem. Skoro za chwilę cisza nocna, idę jeszcze na papierosa. Przybijam sobie w myślach piątkę, że pamiętałam o pastuchu i nie wpierdzieliłam się w te druty i w tym momencie z myślowych autogratulacji budzi mnie ochrzan. Ale jak to?

Tak, tak okazuje się, że palę pod dużym zakazem palenia. Pan na mnie pokrzykuje czy ja chcę chałupę puścić z dymem?! Nawet się nie kłócę, że mokro jest, no to jak to z dymem miałabym? Szybciutko gaszę, przepraszam i uciekam jakby mnie przyłapano na papierochu w łazience. 

Wszyscy łapią miejsce na ziemi. Ja coś nie ogarnęłam ale szczęśliwie Dziewczyny zajęły mi kawałek podłogi obok siebie. No kurcze naprawdę całe szczęście, bo potem okazało się, że Ci co nie ogarnęli musieli swój krzyż nieść albo co najmniej pod nim leżeć. 

Układamy się,układamy jakąś godzinę. Krzątanie żarty, żarciki, podśmiechujki, "zakładam raki, do kibla idę".

Nagle robi się cisza i wszyscy padają. Jest taki ścisk, że jeśli ktokolwiek przekłada się na drugi bok to cały rządek robi to samo synchronicznie. No nie powiem, żebym całą noc przespała. Ktoś chrapie, ktoś pierdnie, kto się wierci. Mnie co chwila łapią skurcze więc pewnie jestem tą wiercącą co spać innym nie pozwala. Próbuję położyć się na wznak, żeby jak najbardziej wyciągnąć to ciałko biedne ale nie mogę bo mam straszne bąble na piętach, no na plecach boli, wiercę się dalej. W końcu też padam. 



CiągDalszyNastąpi

środa, 11 października 2017

GÓRY - LEKCJA POKORY cz.3 | Tysiąc błędów na centymetr sześcienny.

fot. Paulina Wałczyk

Ruszam dalej sama. Idę spokojnie. Patrzę, oddycham, podziwiam. Robię zdjęcia, kręcę filmy tu potoczek, tam strumyczek, gdzieś kamyczek. Ignoruję to, że idąc z Arturem poczułam ból biodra. Znam go doskonale i oznacza, że został mi jakiś kilometr biegu lub trzy marszu do bólu kolana.

Szczerze? Wiedziałam, że to się stanie ale miałam nadzieję, że później, że wytrzymam chociaż większość pierwszego dnia bez bólu. Jaki to ból? To uczucie jakby to co trzyma nogę od kolana w dół (czyli zapewne kolano) zniknęło i całość wisiała na skórze. Wiem, wiem że obrzydliwe ale chcę żebyście dokładnie wiedzieli o co chodzi. Na razie staram się nie panikować idę lekko pod górę przyjemnym lasem, wzdłuż potoku. Jestem właściwie sama, jest przyjemnie. Mam za sobą 7 km i wychodzę na Polanę Tomanową. Piękne widoki, ciepełko, ciągle pusto spotykam ewentualnie pojedynczych turystów. Niemniej powoli zaczynam słabnąć. Noc nie do końca przespana, organizm osłabiony, plecur ciężki i 10 km w nogach. Co ważne nie wiem dlaczego ale byłam przekonana, że do Czerwonych jest bliżej. Myślałam, że jakieś 1,5h po rozstaniu z Arturem zacznę mocno iść pod górę, ten czas minął, a Czerwonych ni chu chu.

Trasa zaczyna się wyostrzać i przede mną wąskie, strome podejście. Czas w końcu na przerwę, batonika ale wygląda na to, że jeszcze kawał drogi przede mną więc nie pozwalam sobie na dłuższy postój.

Droga prowadzi dalej ostro w górę po kamiennych schodach, a później mało wygodnych skałach. Dochodzę do Chudęj Przełączki (tak, jest chuda). Byłam pewna, że to już zaraz ale okazuje się, że do pierwszego szczytu - Ciemniaka jeszcze jakieś pół godziny. Na tym etapie mam wykorzystane 80% sił. Przestaję czuć przyjemność z mojej wędrówki, jestem wymęczona, wykończona, a po głowie kołacze pytanie: ile jeszcze. Robi się późno, jeśli dobrze pamiętam jest po 15, zaczyna mocno wiać, pojawia się śnieg, robi się zimno.



Znowu nie pozwalam sobie na dłuższą przerwę wchodzę na Ciemniak (2096 m) tracąc kolejne 10% energii. Wejść, weszłam ale wiem, że najgorsze przede mną, zaczynam schodzenie  i w tym momencie łapie mnie przeszywający ból kolana. Wiem, że już jest pozamiatane. Zaczynam przeliczać czy szybciej będzie wrócić na Ornak czy iść dalej zaplanowaną trasą do Hali Kondratowj. Będę uczciwa, szybciej byłoby się wrócić, tłumaczę sobie, że to będzie oznaczało ciągłe zejścia, a moja noga tego nie przeżyje ale prawda jest taka, że ambicja nie pozwala mi się cofnąć. Schodzę stylem dziwnym, podpierając się na kijach, ześlizgując po ciapo-śniegu.

Czas na kolejny szczyt - Krzesanica (2122 m). Wszyscy zaczynają już wracać i schodzić ja się pcham w drugą stronę, podchodząc patrzę jak ludzie męczą się na tym śniegu, wywracają. Szczerze, bez kijów i z plecakiem nie odważyłabym się schodzić. Wejść, weszłam. 100% siły wykorzystane, nie mam już żadnego zapasu, teraz zejście. Robi się coraz zimniej, a ciapa powoli zamarza. Stawiając jeden krok stoisz na twardym śniegu, z kolei przy kolejnym nagle zapadasz się do połowy piszczela. Technika schodzenia coraz bardziej rozpaczliwa, próbuję jakoś bokiem, dostawiając nogę, odciążając prawą.

Robi się już na prawdę pusto. Rozglądam się wokół, jeszcze przed chwilą było sporo ludzi, nagle pustka, może gdzieś w oddali majaczą dwie osoby. Jestem wykończona, powoli zaczynam się bać, czy zejdę przed zmrokiem. Powtarzam sobie w głowie numer TOPRu, no ale nie, nie mogę być tą nieodpowiedzialną turystką, która przeszacowała swoje siły.

Staję i zaczynam beczeć. Jestem tak zadziwiona tym, ze potrafię płakać, że na chwilę zaskoczona dźwiękiem milknę, a potem już nie jestem w stanie sie powstrzymać. Idę, bęczę, jak małe dziecko zanosząc się i dusząc szlochem. W końcu gdy rozbolałam mnie już głowa uznałam, że to bez sensu, bo nic nie widzę, nie mogę oddychać, no nie ułatwia to całej sprawy. Muszę się zebrać i wyjść z tych gór. Uspakajam się, robię trzy kroki i znowu w ryk. W końcu udaje mi się uspokoić na dobre.

Idę dalej, tym razem czas na Małołączniak (2096 m). Znowu bardzo bolesne zejście i wykańczające podejście. Staję na górze kompletnie bez sił, wiatr wieje jak głupi, wiem że nawet gdyby udało mi się zdjąć plecak, mam tak skostniałe palce, że nie wyjmę z niego drugiej kurtki. Z resztą nie mam siły na taką operację. No jest okrutnie zimno, muszę zrobić chociaż chwilę przerwy, z drugiej strony wiem, że za chwilę będzie robiło ciemno i każda minuta jest ważna. Na szczęście spotykam dwie pary. Też robią przerwę, biorą grzdyla wódki, w tym momencie przypomina mi się moja małpka schowana w plecaku, uznaję, że to jedyna opcja, żeby się rozgrzać i jakkolwiek znieczulić nogę, też biorę grzdylka. Zarzucam plecak na poobijane i pozdzierane barki, idę dalej. Mega się cieszę, że nie zostałam sama z drugiej strony wspomniana czwórka ma dużo mniejsze plecaki i sprawne nogi, szybko się oddalają, znowu zostaję sama.

Tłumaczę sobie, że przede mną jeszcze tylko Kopa Kondracka (2005 m) i za chwilę za nią powinno być zejście do schroniska. Poradzę sobie, znajdę to zejście mimo tego, że jestem już kompletnie sama - dam radę, w Nepalu dałam, tutaj też dam. Schodzę z Małołączniaka wijąc się i sycząc z bólu, wchodzę na Kopę, znowu zejście i wykręcający ból. Idę, kawałek dalej i znajduję znak do schroniska.

Czwórka, którą goniłam właśnie kończy przerwę przy tym samym znaku i ruszają. Ja muszę chociaż na chwilę zdjąć plecak. Znak pokazuje, że do schroniska 40 minut ale przede mną długie ostre zejście myślę, że ciągnąc nogę po ziemi, ten odcinek zajmie mi ok 40 minut, a potem kolejne 30 ale już po płaskim do schroniska. Widzę je z oddali, to dodaje mi otuchy. Wyjmuję czołówkę, wiem że to ostatnie momenty jasności.

Postanawiam, że wystarczy zacisnąć zęby, pokonać pierwszy odcinek. Przed wyjazdem byłam u mojej fizjoterapeutki, potwierdziła, że problem nie wychodzi ze stawów tylko przeciążenia mięśni. Z tą myślą jest łatwiej - wiesz, że nie robisz sobie krzywdy, tylko musisz wytrzymać ten cholerny ból i iść ostrożnie, bo noga już zupełnie nie trzyma i łatwo skręcić kolano, kostkę, cokolwiek. Za mną 16 km, ponad 8h w trasie - dam radę. Wiem, że jutro nie zrobię zaplanowanej trasy, mimo tego, że mam jeszcze dwa wolne dni, które miałam tu spędzić postanawiam, że jutro wracam do Warszawy, nie idę nigdzie dalej. Nie mam na to siły, nie podoba mi się, jestem wycieńczona, z tą nogą już nic dobrego nie zrobię, czas się poddać i wrócić do domu.

Zaczynam schodzić sycząc z bólu, powtarzam sobie, że już koniec już tylko 30 minut, 25, 20 ostrego zejścia, potem po płaskim. Już jestem w domu zaraz ta męczarnia się skończy. I w tym momencie słyszę przerażający ryk. Próbuję go zignorować tłumacząc sobie - jestem zmęczona i może mi się coś wydawało, nie wiem co to było, nie znam się. Ale prawda jest taka, że czuję się jakby Ten na Górze, Ta Materia, ta Wszechmoc robiła sobie ze mnie jaja. Już jestem blisko, już prawie uratowana a tutaj... Czuję się jakbym była w jego rękach Simem, którego wsadził do basenu i wyciągnął drabinkę.

Mija 30 sekund i słyszę ryk ponownie. Już wiem co to jest, patrzę na cztery osoby które są przede mną, zatrzymują się rozglądają, mimo że dzieli nas jakieś 20 minut, jestem pewna, że na ich twarzach jest takie samo przerażenie jak na mojej. To mnie upewnia, że właścicielem dźwięku jest niedźwiedź i do tego niedźwiedź, który jest bardzo blisko.

Wiecie co dzieje się człowiekiem w takim momencie? Teoretycznie wiedziałam ale nie spodziewałam się, że wygląda to aż tak. Nagle zaczynasz lepiej widzieć i słyszeć. Na prawdę zmysły stają dęba miałam wrażenie, że na czubku mojej głowy wyrosła para nastroszonych uszu.

Kolejny ryk.

Znajdujesz w sobie jakieś nadspodziewane siły, nie wiadomo skąd one się biorą. Do tego adrenalina znieczula jakikolwiek ból. Stawiasz sobie małe cele. Moim jest dogonić parę, która została przede mną, to jedyna nadzieja. Przypominam sobie rozmowę z Arturem sprzed kilku godzin i modlę się prosząc, ba! nie prosząc, błagając z całych sił o opiekę.

Niedźwiedź ryczy co chwilę i mam wrażenie, że jest coraz bliżej, a już wcześniej wiedziałam, że jest bardzo blisko. Zaczynam biec po blokach skalnych, skaczę po nich z jakąś zaskakującą sprawnością. W końcu doganiam parę, pytam czy mogę iść z nimi, próbuję się ich poradzić czy wiedzą co robić w takiej sytuacji ale chłopak jest podpity, dziewczyna przerażona, para znajomych pognała do schroniska i ich zostawiła. Misiek daje o sobie znać coraz bliżej, proponuję chłopakowi kijek ale nie chce. Postanawiam jednak ich wyprzedzić i iść sama - tak będzie szybciej. Już widzę dym zza pagórka, to musi być schronisko, już czuję się bezpiecznie i nagle na drogę wyskakuje...

...sarna. Skaczę do góry ale ufff, sarna. Idzie kolejny ryk, a sarna kuli się w trawach. Skoro ona się kuli, to na prawdę jest niebezpiecznie i jest blisko. Ale już zaraz, już za chwilę dojdę. Całość trwa dobrze ponad godzinę, teraz wydaje mi się, że była to chwila, chociaż pewnie wtedy czas i droga ciągnęły się godzinami.

Udało się, wpadam do schroniska wykończona, wymarznięta, przerażona z nadzieją, że będę mogła spać na ziemi i nie będą mi kazali dalej schodzić.

fot. Paulina Wałczyk


CiągDalszyNastąpi.

środa, 4 października 2017

GÓRY - LEKCJA POKORY cz.2 | Najromantyczniejsza podróż, co najmniej na cały świecie!


DZIEŃ 1

Dzień pierwszy ma w sobie ostatnią godzinę dnia Zero. O 23 stawiam się na Dworcu Centralnym czekając na pociąg. Nie wiem o co chodzi, pociąg ma odjechać o 23:05, na tablicy pojawia się coś innego, a z głośnika płynie: pociąg opóźniony z 22:58 wjedzie na stację..., no to jak? Są jakieś trzy pociągi do Zakopanego, który mój?! Jestem straszną panikarą jeśli chodzi o wsiadanie do czegoś w określonym czasie. W ogóle nie lubię wsiadać, nigdzie. Nie wiem skąd ja to mam ale mam, pewnie po Ojcu. Chodzę od tablicy, do tablicy, sprawdzam w internecie, gdyby nie jakość infolinii PKP pewnie bym tam jeszcze zadzwoniła. No panika. 

W końcu siadam na plecaku i myślę sobie ile pociągów może jechać do Zakopanego o 23:00, 29 września? No ile? No pewnie nie za dużo. A nawet jeśli, to i tak dojadę do niego jednym z trzech. Postanawiam osiąść spokojnie jak kwiat lotosu na tafli wody, a właściwie posadzce Dworca Centralnego i po prosty wychillować. Po 15 minutach okazuje się, że pociąg trójwidmo, to jednak jedna maszyna i do tego moja - wsiadam.

I tutaj roztoczę Wam piękną historię, zachwycona jestem nią po dziś dzień. Kupiłam bilet z kuszetką. Wydało mi się, to niezwykle romantyczne, cudowne w koncepcji, zamyśle, miałam nadzieję, że w wykonaniu również. Zachwycona tą wizją próbuję się przepchać z ogromnym plecurem korytarzem, dochodzę do swojego pokojo-przedziało-kajuty, myśli krzyczą ahoj przygodo! Wchodzę, raczej niezbyt zgrabnie, wydając dźwięki spadających pokrywek od garnków na posadzkę w środku nocy. Wchodzę, okazuje się, że już ktoś tutaj jest i śpi za kotarką. Kajam się w myślach, kurdę, pierwsza wtopa. Czas się zrehabilitować więc na paluszkach, na wpół wstrzymując oddech próbuję zdjąć plecak i wyjąć potrzebne rzeczy. Uff, udaje się ale dalej nie oddycham. 

Mam miejsce na samej górze, myślę sobie już teraz tylko ciach i nikomu więcej nie będę przeszkadzała. Ale patrzę tak na te kuszetki i za cholerę nie wiem jak ja mam się tam wdrapać. No zawsze marzyłam o nauce wspinaczki ale może niekoniecznie w pociągu. Myślę, rozważam, na zdjęciach była drabinka, biorę duży wymach, no ni cholery. Z pomocą biegnę do wujka Google, on musi wiedzieć. W tym momencie wchodzi Pan, który ma ze mną spać w przedziale. 

Wchodzi mówi normalnie, nie szeptem, ma w nosie czy obudzi kogoś za kotarką - burak jakiś! Ja z kolei cichutko witam się, delikatnie, szeptem pytam go czy on wie jak ja tam mogę się wdrapać, na górę samą, na migi pokazuję. Pan łapie za zasłonkę, a za nią...

...drabina i ani wpół śpiącej osoby... No dobrze, czuję się jak i-dy-jo-tka. Pan mnie opuszcza, ma w drugim przedziale dwójkę dzieci i kolegę, pyta czy nie będzie mi przeszkadzało jak przyjdzie później, myślę sobie, że wolałabym się przytulić od razu ale nie werbalizuję tego cudownego żartu, tylko przytakuję. Właściciel trzeciej kuszetki już się nie pojawia więc na spokojnie mogę się przebrać, wdrapać na górę. No drodzy Państwo, rozkładam się ja w lordowskim łożu. W prawej ręce książeczka, w lewej piwerko, czego więcej chcieć od życia? Myślę sobie o! nagram relację na blożka mojego kochanego cobyś Czytelniku drogi mógł pobyć trochę w moim świecie i poczuć to wszystko również, opowiem jak fajnie i jak to wszystko działa (gdyby ktoś nie wiedział gdzie jest drabinka, na przykład). Wciąż zachwycona jestem wizją romantycznej podróży na kuszetce. Rozpoczynam płomienne przemówienie do telefonu, pełne werwy, radości i zakochania, w tym momencie, nagle wchodzi Pan. Zażenowana sama sobą, szybko wyłączam telefon i chowam się pod koc, pod którym dopijam piwko.


Padam szybko, jednak noc spędzam w półśnie. Półsen, to strasznie ciekawa rzecz, wtedy wszystko czuje się mocniej. Ból jest mocniej odczuwalny, wizje bardziej odważne (o mój Boże ile to ja razy podbiłam świat w takim właśnie półśnie, oczywiście byłam pewna, że te wszystkie plany z samego rana, od razu wdrożę w życie). Tutaj w półśnie bardzo mocno czuję prędkość i zakręty. Na każdym mocniejszym mam wrażenie, że pociąg zaraz przewali się na bok, oczywiście towarzyszą temu obrazy wszystkich możliwych katastrof kolejowych, które widziałam lub nie.

Mocniej zasypiam gdzieś po czwartej. Nagle budzę się, cholera! Już dojechałam! Zapalam światło, zeskakuję z trzeciego piętra ląduję z telemarkiem, walnięciem w podłogę budzę mojego cierpliwego lokatora, który patrzy na mnie jakby spadła z księżyca, a nie górnej kuszetki. Patrzę jeszcze raz na zegarek, jest 5:30, dojedziemy za 1:30, przyśniło mi się, że już jesteśmy... Niezgrabnie dygam mamroczą pod nosem "Pan śpi dalej, nic się nie stało", zdaje się, że udaję że czegoś szukam na podłodze, po czym szybko wdrapuję się na górę zażenowana sobą again.

O 6:30 budzi mnie konduktor oddając bilet. Mam pół godziny, żeby się ogarnąć. Lecę umyć zęby, szybko się przebieram zdążam na styk.

Niezależnie od małego performencu, który przygotowałam dla mojego współpodróżnika sam sposób podróży uważam za idealny. Jest wygodnie, ciepło i czysto, nie tracisz zupełnie czasu na podróż, nie płacisz dodatkowo za nocleg. I naprawdę jest to niezwykle romantyczne.

Wysiadam i wiecie co? No zaczynam czuć tę przygodę całym ciałem, całą sobą. Jest rano, chłodnawo, wszystko pokryte lekkim przymrozkiem, para unosi się z ust. O takiej godzinie i przy takiej pogodzie wysiadają tylko ludzie, którzy gdzieś zmierzają, którzy idą zrobić coś ważnego. Takim właśnie ważnym człowiekiem się czuję. Takim z jakąś tajemniczą misją.

Idę do wejścia głównego, gdzie jestem umówiona z Arturem. Artura znam z poprzedniej pracy, gdyby ktoś nam powiedział trzy lat temu, że z własnej, nieprzymuszonej woli spotkamy się w Zakopcu myślę, że obydwoje puknęlibyśmy się w głowy, za które zdarzało nam się służbowo wzajemnie łapać. :) 

Strasznie cieszę się z tego spotkania. Raz z samego spotkania, dwa z tego, że nie będę sama przez te pierwsze godziny. Nie znam zupełnie Tatr, jestem tutaj po raz pierwszy w wieku świadomym, pomoc kogoś doświadczonego to ogromny skarb. 

Dojeżdżamy wspólnie do Kościeliska, robimy małe zakupy w kiosku. Podczas zakupów, ja oczywiście muszę zrobić przepak, jacyś górale się ze mnie nabijają, pytając czy się wyprowadziłam z domu. Ruszamy.

fot. A. Bułatowicz

Każdy kto podróżował kiedyś z ciężkim plecakiem, wie że pierwsze godziny to walka z bólem płuc. Ale takim naprawdę mocnym bólem. Ciężar, wysiłek płuca próbują pompować ale nie do końca wiedzą jak, no trzeba to przetrwać. Mimo to idzie się fajnie, dobrze rozmawia, po kilku kilometrach siadamy na pieńku pijemy piwko. Idziemy dalej, dochodzimy do Hali Ornak, tam czas na szarlotkę. 

Spokojnie, miło, bez żadnej spinki. Artur podprowadza mnie jeszcze kawałek do góry ale później musi wracać, żegnamy się. Uzbrojona w pomocne rady i mapę ruszam dalej sama. 

fot. A. Bułatowicz
fot. A. Bułatowicz
fot. A. Bułatowicz


CiągDalszyNastąpi, a w kolejnym odcinku:

Historie mrożące krew w żyłach tylko dla osób o mocny nerwach. ;)

Cheers!

wtorek, 3 października 2017

GÓRY - LEKCJA POKORY cz.1 | Mały wstępniaczek.


Dałam tytuł, co najmniej jak "Spod zamarzniętych powiek" albo "Na drodze bez powrotu" ale specjalnie tak. Jestem pewna, że każdy może mieć swojego Gaszerbruma. Niezależnie od rozmiarów, ten był mój. Odebrałam dużą lecję pokory, zbeształam się mocno za swoją głupotę i nigdy nie sądziłam że tak o sobie powiem ale również za brak odpowiedzialności. Nauczyłam się dużo. Dużo o górach i o swoich możliwościach, ciut o sobie. 

Historia tego wyjazdu zaskoczyłam mnie samą więc szykujcie się na kilka odcinków, obiecuję, że będzie się rozkręcać z czasem.

DZIEŃ 0

Dzień Zero to tak naprawdę kilka dni, a wręcz tygodni przed. Moje życie wygląda ostatnio dość dziwnie, żeby przejść przez ten okres w miarę sprawnie, przyjęłam taktykę życia od punktu do punktu. Raz na jakiś czas planuję sobie coś na co wiem, że będę czekała jak małe dziecko na Gwiazdkę i czekając na ten punkt przesunięty, czas niełatwy mija. Tym razem był nim wyjazd w Tatry.

Nie będę rozwijała tego co przed, bo to mało ciekawe i jeszcze mniej przyjemne. Miałam jechać z dwoma znajomymi, tydzień przed wyjazdem wycofał się pierwszy, w dniu wyjazdy drugi - słabo, przede wszystkim przykro, zostałam sama. Do tego trzy dni przed rozłożyło mnie choróbsko, rozłożyło na amen nie byłam w stanie włosem ruszyć. W związku z tym, że mój organizm nie bardzo chce samodzielnie wytwarzać gorączkę, mam swój sposób, który jest skuteczny ale mocno osłabia serce. Mianowicie sama doprowadzam do ciągłego przegrzania ciała równocześnie pijąc mnóstwo płynów. Prawie przez dwa dni leżałam w trzech bluzach, dwóch parach dresów, czapce i szaliku, pod kocem i kołdrą, pociłam się jak głupia. Do tego aspiryna, mnóstwo gorącej wody z cytryną, miodem, imbirem, i jeszcze więcej wody zwykłej podgrzanej. W dniu wyjazdu doprowadziłam się do temperatury 35,5°C - pomogło ale byłam bardzo słaba.

Na szczęście mój głos rozsądko-nierozsądku-Karola przekonał mnie żebym jechałam. "Jedź na spokojnie, bądź Januszem Tatr, pochodź po Krupówkach, zmienisz otoczenie, dobrze Ci zrobi, nie musisz od razu zdobywać Everestu." Poleciałam do lekarza, okazało się, że "będzie żył", wróciłam do domu, zaczęłam szukać trasy, podjęłam decyzję - jadę!

Ależ ja się ostatnio wymądrzałam z tym pakowaniem na blogu. No aż dwa wpisy o tym powstały i film. Gdy przeszłam do ostatniego etapu pakowania w ogóle nie byłam w stanie tego ogarnąć. Krzątałam się, przekładałam z kupki na kupkę, odkładałam, dokładałam. Wszystko było bez ładu i składu.

Godzinę przed wyjściem wypakowałam wszystko, wyrzuciłam kilka rzeczy i spakowałam się jeszcze raz. I tak wyszło ok.15kg, teraz z perspektywy czasu wiem, że o jakieś 5kg za dużo, o tym na pewno powstanie oddzielny post, dla mnie - ku pamięci, dla potomnych- ku przestrodze.

***

No dobrze wstęp mamy za sobą, a jeśli śledzisz Czytelniku, wiesz że ich nie znoszę i nie potrafię - jutro akcja zacznie się rozkręcać, czekaj jak na sześć tysięcy siedemset dziesiąty odcinek "Mody na sukces", warto.