Etykiety

piątek, 29 grudnia 2017

ROWEREM PO WSCHODZIE 3 | Białystok - Bondary - Kleszczele - Stare Buczyce - Terespol dzień 4-7

DZIEŃ 4 Białystok - Bondary


Zgadniecie z jakim postanowieniem się budzimy? Że tym razem musimy się ogarnąć i zaplanować wszystko wcześniej. Nie można tak, zbyt długo szczęście nam sprzyja w końcu nas opuści. Jesteśmy mocno wymęczone. Za mało snu, za dużo kilometrów i niespodziewanych sytuacji. 

Krzątamy się, marudzimy, w końcu o 11 wyruszamy. I nie jest łatwo bo nie wiemy gdzie jesteśmy i gdzie mamy jechać. Lokalersi nie mają pojęcia czym jest green velo i jak wrócić na szlak więc jeździmy w kółko smędząc, nie mogąc znaleźć wyjazdu. Uznajemy stop. To ma nam sprawiać przyjemność. Wypijamy piwko i lepszych nastrojach od razu znajdujemy trasę.


Większość dnia jedziemy przez lasy, męczymy się okrutnie z pełnym obciążeniem, po wertepach. Co chwila robimy przerwę, no nie mamy już sił zupełnie.


Szczerze mówiąc nie pamiętam za bardzo tego dnia i tego co się podczas niego wydarzyło. Znowu zastaje nas noc, szukamy pola namiotowego w jakiejś ciemnej dziurze, za cholerę nie możemy znaleźć. W końcu udaje nam się odszukać miejską plażę nad Siemianówką, a tam dzika impreza miejscowych.

Po 86 km dojeżdżamy po ciemku, bez jedzenia i picia. Jacyś chłopacy koniecznie chcą się zaprzyjaźnić, pomagają nam rozstawić namiot, zapraszają na imprezę. Okazuje się, że mają jedzenie więc na chwilę się do nich podłączamy ale wszyscy są strasznie młodzi i jeszcze bardziej pijani, więc dziękujemy i kładziemy się spać. Co nie jest łatwe bo przez pół nocy jakaś para prowadzi dziki bój, więc wysłuchujemy z kim dziewczyna czego nie robiła.



DZIEŃ 5 Bondary - Kleszczele



Rano budzimy się z mocnym niesmakiem, myjemy w jeziorze i wyruszamy o 10. Szybko znajdujemy sklep i jemy długie śniadanie w rowie.

Ruszamy na dobre.

Znowu większość trasy prowadzi przez lasy, a my bez sił, postanawiamy ominąć Białowieżę i dłuższy postój robimy w Hajnówce na przepyszne pielmieni z zimnym piwkiem z sokiem imbirowym - na wspomnienie ślinka mi cieknie. Tam organizujemy sobie nocleg w Kleszczelach.



Przed nami jeszcze 30 km więc ruszamy po 17 dalej ale naprawdę nie mamy siły. Co pięć kilometrów wymyślamy kolejne rzeczy, które koniecznie musimy zrobić. Tu przerwa na siku, za chwilę na papierosa, coś mi dynda przy sakwie, muszę poprawić. Odliczamy co sto metrów i przerwa.

W końcu udaje nam się dojechać chwilę przed 20. To nie jest dobry czas ale z drugiej strony biorąc pod uwagę nasze poprzednie wyczyny nie jest źle.

Mieszkamy u przekochanych Państwa, w takim babcinym pokoju na samym dole, na półpiętrze jest kuchnia, a na górze mieszka cała ogromna rodzina Romów, którzy z uwielbieniem w kółko słuchają Krzysia Krawczyka - my też kochamy, więc od razu łapiemy nić porozumienia.

Szczęście jest bezgraniczne. W końcu łóżko, normalna łazienka, kuchnia i do tego Krzysio. Coś jemy ale jak łatwo się domyślić zbyt długo nie siedzimy, dzisiaj nabite 80 km.

P.S. Teraz będę niepoprawna politycznie - okradłyśmy Cyganów! Miałyśmy otwarte opakowanie w ogórkami kiszonym z których się lało więc ukradłyśmy im pusty słoik, żeby to jakoś zapakować. No nie ma czym się chwalić ale samo w sobie wciąż mnie bawi.


DZIEŃ 6 Kleszczele - Stare Buczyce



Zgadniecie jaki jet plan na dzisiaj. ;) Taki sam. :) Ale dzisiaj już zupełnie wszystko odmawia nam posłuszeństwa. Nie mamy pomysłu jaką techniką wsiąść na rower. Jesteśmy całe poobijane, chcemy się poddać.

Przy śniadaniu planujemy jak ściąć trasę, żeby zrobić mniej kilometrów.

W końcu ruszamy około 12. jedziemy już bardzo wolno i jesteśmy znowu po środku niczego. Nie ma żadnego sklepu w okolicy, a my bez wody do tego parno, duszno. Zaczepiamy ludzi, którzy pracują w ogródku czy nam nie naleją trochę wody z kranu, dostajemy dwie butle pysznej wody ze studni. Zaczyna błyskać, wiać, grzmi jak diabli. 

Okazuje się, że jednak nie można od tak skrócić sobie trasy. Wpierniczamy się w ogromne piachy, po których nie da się jechać, przez ponad godzinę pchamy rowery w pełnym słońcu po piachu.




W końcu udaje się wsiąść na rower, jedziemy dalej. Około 16 znajdujemy knajpę, siadamy na porządny obiad. Biorę telefon, sprawdzam co dalej i okazuje się, że musimy przeprawić się promem. Wszystko fajnie ale prom za 10 minut przestaje chodzić i nie ma możliwości, żebyśmy do niego zdążyły, rezygnując z niego musimy dołożyć do trasy ok. 100 km. Bez szans, jutro musimy być w Warszawie, a każde kolejne 10 km, to prawdziwa walka.

Dzwonię do Pana od promu, błagam go żeby poczekał na nas. On, że leje, że pusto, że do domu chce i nie. Udaje się go ubłagać obiecując dopłatę. Kończymy jedzenie i lecimy na prom. Dojeżdżamy, leje już całkiem porządnie, prom czeka z dwoma samochodami, okazało się, że dzięki nam udało im się jeszcze zabrać więc pokrywają nasz przejazd.


Teraz tylko znaleźć nocleg. Znajdujemy agro u Mańka ale znowu nie możemy znaleźć. Dojeżdżamy do Mańka po 21 i 70 przejechanych 70 km, a on się okazuje najmilszym człowiekiem na świecie. Dostajemy mały pokoik z łazienką, z kibelkiem, z łóżkami i czystą pościelą. Potem okazuje się, że w stodole jest kino, za stodołą basen, no cud, miód, malina. Myjemy się, idziemy do kina. Nie ma już miejsc do siedzenia, więc kładziemy się na podłodze, na której zasypiam.




DZIEŃ 7 Stare Buczyce - Terespol

Od rana leje ale nie ma czasu na narzekanie, musimy zdążyć na pociąg. Żeby nie było trochę marudzimy ale w końcu pakujemy się i ciach jedziemy do Terespola. Tego dnia mamy zaplanowane już tylko 40 km, więc bez problemu powinnyśmy zdążyć. 

Leje ale nie przejmujemy się, mały dystans jak dobrze się zepniemy w 2-2,5 h będziemy na miejscu w pociągu przebierzemy się w suche ciuchy, zjemy obiad w Terespolu, wypijemy piwko. Tniemy po asfalcie nic nie wskazuje na kolejne przygody.

Nagle woła mnie Sylwia i mówi, że coś jej dudni w oponie. Sprawdzam widzę jakiś listek, to na pewno on. Po chwili okazuje się, że to jednak nie on, zaczyna schodzić powietrze...

Zaprawione w bojach zatrzymujemy się na poboczu. Zdejmujemy koło, oponę, wyjmujemy dętkę. maczamy ją w przydrożnym rowie, wiemy gdzie jest dziura. Wyjmujemy łatki, zaklejamy, zakładamy wszystko dumne z siebie jedziemy dalej. Po 5 km znowu kapeć...

Leje już niemiłosiernie, spychamy rowery do jakiegoś lasku, żeby ochronić się przed deszczem. Powtarzamy operację. Jednak wszystko jest już tak mokre, że nie ma szans żeby choćby jedna łatka przykleiła się do opony, nie jesteśmy w stanie tego osuszyć. W desperacji naklejamy wszystkie łatki jak leci. Wsadzamy, dmuchamy, po 3 km flak. 

No nie ma co zrobić. Dzwonimy do naszego Mańka, on próbuje zorganizować pomoc. My w tym czasie pchamy rowery, co nie jest najbezpieczniejsze biorąc pod uwagę, że leje tak że świata bożego nie widać, a my idziemy drogą krajową. Nikt się nie chce zatrzymać i nam pomóc. W końcu w oddali widzimy dwa domki. Więc pełne nadziei chociaż nie wiem jakiej, żeby chociaż przed deszczem się schować, bo mam już sine usta od zimna, biegniemy do nich.


Pierwszy domek, zabity dechami, idziemy do drugiego, przechodzimy przez bramę, ktoś otwiera. Na tamten moment szczerze chyba lepiej byłoby gdyby nikt nie otworzył. No Pan wygląda jak z najgorszego wydania programu "Uwaga" o tych co po cichu zabijają przejezdne dziewczyny, a trupy w piwnicy trzymają. Nagle zza niego wychodzi drugi taki sam ogromny. Pamiętacie tego ogromnego typa z psychodelicznej wersji "Jasia i łodygi fasoli"? To, to właśnie się dzieje. Patrzymy po sobie z Sylwią, głośno przełykamy ślinę. Zaczynam mówić, że pociąg, guma, a to kolejna dętka i zimno, że deszcze. Patrzy na nas jak na wariatki. Pytamy czy ma jak naprawić albo do Terespola nas dowieźć - ma, kochany.


Zakłada przyczepę, ładuje nasze rowery, nas i jedziemy. Uratowane lądujemy w Terespolu chwilę przed czasem, widząc jak wydłubujemy ostatnie wymięte, mokre 10 zł nie chce od nas w ogóle wziąć pieniędzy ale w końcu coś mu wciskamy, dziękujemy, lecimy kupić bilety i idziemy coś zjeść. Oczywiście w przydworcowym barze spotykamy się niewybrednymi żartami na temat posiniaczonych nóg i czego by nam Panowie nie wymasowali ale trudno, to strasznie ale chyba już do tego przywykłyśmy.


Ostatecznie ładujemy się do pociągu, kontynuując tradycję wypijamy piwo w Warsie i szczęśliwe po dwóch godzinach z hakiem jesteśmy w Warszawie.



czwartek, 28 grudnia 2017

ROWEREM PO WSCHODZIE 3 | Suwałki - Perkuć - Osowiec Twierdza - Białystok dzień 1-3



W Suwalszczyźnie zakochałam się ponad rok temu, po raz pierwszy pojechałam tam czysto turystycznie i ciach strzała amora uderzyła. Od razu postanowiłam wrócić na rowerze i wróciłam po niecałych trzech tygodniach. Jak to w życiu bywa co za dużo, to niezdrowo. Tym razem miłość nie była odwzajemniona ale o tym relacja tutaj:


Tym razem postanowiłam absolutnie nie dać się Suwałkom, nie ruszać na północ tylko od razu zjeżdżać do Terespola przejeżdżając przez wszystkie północno-wchodnie parki narodowe.  Łącznie 500 km. Więcej planów nie ma. Wiemy mniej więcej jak jechać, wiemy mniej więcej ile kilometrów powinnyśmy przejechać dziennie i tyle. Przyświeca nam tylko jedna myśl:


Spotykamy się wieczorem wcześniej u Sylwii, tradycyjnie przepak, winko, "Żony Hollywood", rano ruszamy na Dworzec Wschodni.


DZIEŃ 1 Suwałki - okolice Perkuci


Kto jechał ten wie. Nie jest, to podróż należąca do fantastycznych, pociąg rusza o 6 czy 7, po 12 jesteś na miejscu, niewyspany, wymięty, z bolącym wszystkim i brakiem chęci na cokolwiek. Ale jesteśmy.

Idziemy jeszcze na jakiś obiad, ruszamy dopiero ok 14. Powolutku się turlamy co i raz robimy sobie przerwę na piwko czy inny odpoczynek. Raz jedna prowadzi, raz druga. W którymś momencie odrywam się i jadę szybciej. Jadę, jadę odwracam się, a Sylwii nie ma na horyzoncie. Czekam dłuższą chwilę i nic. Telefony nie działają, ok zawracam. Po 5 minutach widzę Syl prowadzącą rower z flakiem. 

Dramatu nie ma. Każda wzięła po jednym zapasie, dodatkowo niedawno mijałam stację, ktoś pomoże. Okazuje się, że na stacji tankuje właśnie wulkanizator po godzinach, chętnie pomaga. Wszystko gra, można jechać dalej. Jednak Panowie mocno zapraszają nas na tyły sklepu na piwko i bliższe zapoznanie się. Zastanawiam się czy nie powinnyśmy im postawić piwa w ramach podziękowania ale Syl mówi, że są dziwni i jedziemy, to jedziemy.

W międzyczasie pisze do nas Gasek, która śledzi nas na endo żebyśmy szybko zmieniały trasę bo zaraz wpierdzielimy się w ogromne piachy. Jechała kilka dni temu i jest dramat. Nie dość, że mamy opóźnienie to jeszcze błądzimy omijając te piachy, Gasek próbuje nas nawigować, udało się.

Przejechałyśmy około 15 km, powietrze znów schodzi z koła. No dramat jakiś ten dzisiejszy dzień. Jesteśmy po środku lasu i równocześnie niczego, same dętki nie wymienimy za żadne skarby, bo oczywiście nie mamy do tego sprzętu. Więc pompujemy i jedziemy kawałek. Pompujemy, pompką która nie chce z nami współpracować i działać, jedziemy kawałek dalej. Znowu schodzi. Zatrzymujemy stopa, Pan bardzo chce pomóc ale nie ma jak, dopompowuje nam oponę, jedziemy dalej, powietrze schodzi i tak w kółko. Nagle do lasu wjeżdża rozpędzone auto i zatrzymuje się przy nas. Okazuje się, że to nasi "przyjaciele" ze stacji. Oczywiście wydygane jesteśmy niesamowicie, bo oni podpici i dziwni my w czarnej głuszy ale okazuje się, że na stacji została jakaś część od dętki i nam ją dowieźli. Dopompowują nam oponę, montują to coś, my z nadzieją że dzięki temu już nie będzie schodziło. Panowie jakoś nie chcą odjechać, więc dalej się boimy ale zdecydowanie ruszamy, oni po chwilę w swoją stronę.

No spierdzielamy jak dzikie ale niestety co 10 km musimy robić postój, żeby dopompować oponę. Robi się ciemno, nie mamy noclegu ani na niego pomysłu. To koło cały czas schodzi, my umęczone, robi się nieciekawie. W końcu udaje nam się znaleźć w internecie pole namiotowe. Próbujemy je odszukać po ciemku, w środku jakiegoś lasu. W końcu uznajemy, że mamy to w nosie rozbijamy się na dziko obok dwóch innych namiotów. Co z rowerem pomyślimy jutro.

Rozbijamy się po ciemku, zmęczenie z nas wychodzi więc chichramy jak głupie zakłócając spokój współtowarzyszy w końcu padamy, mając w nogach 56 km.




DZIEŃ 2 okolice Perkuci - Osowiec Twierdza


Budzimy się bez większego pomysłu co zrobić z tym rowerem. jesteśmy jakieś 20 km od Augustowa więc planujemy tam dojechać i podziałać z dętką i wtedy przypomina nam się, że dzisiaj jest święto. Odkładamy myślenie co z dętką na jeszcze chwilę później. Wychodzimy z namiotu, okazuje się, że jesteśmy na polu którego szukałyśmy. Jemy śniadanie, kąpiemy się w jeziorze, zaczepiamy ludzi z pobliskich namiotów z pytaniem czy mogą nam pomóc z rowerem, niestety nic z tego ale za to mają pompkę do materaca...



Idziemy się przejść do kibelka i zaczepia nas dwóch starszych Panów na rowerach, chyba miejscowych. No to znowu opowiadam, że rower, że dętka, że co 10 km, że pomocy. Dzwonią po Mietka, który ma przyjechać pomóc. Mietek po wczorajszym weselu na delirce, nie do końca może sobie poradzić z drżącymi rękoma ale w końcu się udaje, zmienia nam dętkę. Szczerze, to nie wierzymy, że cokolwiek z tego jeszcze będzie.


W końcu ruszamy przed 13 i o dziwo wszystko działa.

To jest piękny dzień. Jedziemy szczęśliwe, że w końcu nic się nie psuje. Trasa nie jest łatwa więc jesteśmy umęczone ale wszystko rekompensuje nam Biebrzański Park Narodowy o zachodzie słońca. Prawie wszystko jest zalane więc co i raz musimy schodzić z rowerów i pchać je przez ogromne rozlewiska, komary wielkości pterodaktyli próbują nam odgryźć ręce i nogi ale jest przepięknie, oczu nie możemy nacieszyć.





Przez te wszystkie zachwyty znowu zastaje nas noc na trasie. Około 22 dojeżdżamy do Goniądza, to chyba największa miejscowość na naszej dzisiejszej trasie, z nadzieją, że znajdziemy jakiś obiad i nocleg. Próbujemy podpytywać miejscowych kierują nas do karczmy, która dość ekskluzywną się wydaje. Nie wiem czy ze względu na godzinę, czy nasz wygląd nie chcą nas tam obsłużyć, więc wykończone siadamy przed wejściem jedząc rezerwową konserwę. Ruszamy o 22:30 poszukując pola namiotowego, bądź miejsca gdzie możemy rozbić się na dziko, po kilku kilometrach udaje nam się coś znaleźć.


Rozstawiamy namioty i znowu padamy na pyszczki, mając na liczniku 74 km.


DZIEŃ 3 Osowiec Twierdza -  Białystok



Dzisiaj budzimy się z postanowieniem - potrzebujemy łóżka i prysznica. Musimy się jakoś lepiej zorganizować, wcześniej zarezerwować nocleg, odpocząć w normalnych warunkach, umyć się. Z tym cudownym nastawienie, zwarte i gotowe ruszamy o 9.

Jest cudownie, przepięknie, słońce świeci, wiaterek powiewa, no rewelacja. W Tykocinie idziemy na obiad do bardzo fajnej żydowskiej restauracji - "Tejsza". Rozleniwiamy się siedząc na słońcu. Potem marzy nam się, żeby wykąpać się w ciepłym jeziorze, niestety nie możemy znaleźć miejskiej plaży więc wkradamy się na jakąś prywatną posesję i kąpiemy w Narwi, biorąc pod uwagę mocny nurt, to jednak nie był najwspanialszy pomysł ale jak zawsze wszystko kończy się szczęśliwie.




Przed nami jeszcze 30 km, a okazuje się że jest już 18, więc musimy się zbierać. Planujemy nocleg gdzieś w okolicach Choroszczy. Po 30 km, wyrasta przed nami pizzeria, wchodzimy do niej na kolację z zamiarem zarezerwowania czegoś, a tu jedna wielka dupa. Wszystko zajęte. W końcu udaje mi się ubłagać jakąś Panią, żebyśmy mogły się rozbić z namiotami przed jej domem, udaje się. Jesteśmy blisko ale ni cholery nie możemy znaleźć tej Choroszczy, a jesteśmy już pod samym Białymstokiem. Na trasie rowerowej spotykamy dwóch chłopaków, którzy wybrali się na wieczorną przejażdżkę. Pytamy ich o tani nocleg za bardzo nie wiedzą co nam polecić.

Transportują nas do hotelu ale brzydkie to takie, drogie jak cholera - nie chcemy. Potem wspominają o świetlicy szkolnej i proponują, że przewiozą nas tam pokazując miasto i rynek więc bardzo chętnie korzystamy. Wszystko jest piękne oświetlone, pokazują nam operę, no ślicznie. Jedziemy do świetlicy ale wszystko pozamykane bez szans na spanie. Siadamy w parku pijemy piwko ja próbuję znaleźć coś na bookingu w końcu się udało. Robi się już 24 więc jeden z kolegów się oddala do domu, drugi zafascynowany jak skończy się nasza przygoda pomaga nam dotrzeć na miejsce noclegu. 

Dziura zabita dechami, wygląda to jak najgorsza dzielnica miasta. Kluczyk do "apartamentu" ma na nas czekać w skrytce, wbijamy kod, a skrytka pusta. Dzwonimy, że nie możemy się dostać - nikt nie jest w stanie nam pomóc. Załamane nie mamy pojęcia co robić, ja już chcę rozbijać namiot za jakimś płotem ale chłopak nam mówi, że niebezpiecznie, że jeśli nic się nie stanie, to bank policja nas zgarnie, no że bez sensu. W końcu udaje nam się znaleźć schronisko młodzieżowe w którym nas przyjmują.

Mamy na licznikach 90 km, jesteśmy urąbane okrutnie ale oczywiście gdy stres z nas schodzi szalejmy w łazience myjąc się porządnie, piorąc wszystko co można uprać i chichrając do 2 czy 3 w nocy.

Potem po cichutku (tak nam się przynajmniej wydaje) wchodzimy do sali ogólnej na której chrapie sześciu chłopa i idziemy spać.



Ciąg Dalszy już jutro. :)