Etykiety

poniedziałek, 23 października 2023

BALI | Ubud - Sidemen dzień 5


Dzisiaj zmieniamy miejsce pobytu i kierujemy się w stronę Sidemen. Po pierwsze miałam to miejsce na swojej liście, po drugie dopytywaliśmy się gdzie najlepiej spędzić święto Gulungan, polecono nam najważniejszą balijską świątynię, czyli Pura Besakih, która znajduje się 16 km od Sidemen. Wybór był prosty.

Ruszamy z samego rana, przed nami zaledwie 40 km, jednak biorąc pod uwagę balijski ruch musimy liczyć conajmniej 1,5 h drogi. Podczas pobytu w Ubud, udało nam się zebrać kilka wizytówek od taksówkarzy, piszemy do każdego z nich prosząc o wycenę przejazdu do Sidemen. Ceny porównujemy z Grabem i Gojkiem ale prawda jest taka, że przez whats up-a, zawsze można się trochę potargować. Wygrywa najlepsza oferta.

O 13 dojeżdżamy na miejsce naszego noclegu, czyli do Griya Valud. Naszym oczom ukazuje się przepiękny domek z niesamowitym ogrodem i basenem. Co do tego miejsca nie mieliśmy za dużych oczekiwać, ze względu na cenę pobytu. W Ubud płaciliśmy 700 zł za noc, tutaj wychodzi niecałe 200 zł i jest przepięknie.




Dzisiejszy dzień zamierzamy całkowicie poświęcić na odpoczynek, pluskanie w basenie, picie kokosa, jedzenie owoców. Plan realizujemy przez 1,5 h po czym zaczynamy kombinować co by tutaj zrobić. Po chwili wynajmujemy skuter i jedziemy obejrzeć okolicę. A jest co oglądać.



Sidemen, to przepiękna wieś znajdująca się wśród pól ryżowych. Gdy wspominamy wyjazd, do tego miejsca w myślach wracamy najchętniej. Nie ma tu charakterystycznego dla Ubud ruchu ulicznego, ciągle obecnego dźwięku klaksonów. Jest cisza, spokój, kilka bezpańskich psów, o poranku zapieje kogut.

W pierwszej kolejności musimy zatankować skuter. Oczywiście nie znajdziemy tutaj dużych stacji benzynowych ale łatwo trafić na pompę z której spokojnie można zatankować benzynę. Jeśli okaże się, że dystrybutor jest pusty, wystarczy podjechać do pobliskiego sklepu, a tam właściciel doleje nam benzynę z plastikowej butelki. Na stacji benzyna kosztuje ok. 2 zł/litr, w sklepiku ceny są różne, zależy ile kto zaśpiewa. Tutaj płacimy 3 zł/litr, z kolei w mniej dostępnym miejscu trzeba liczyć się z kosztem 5 zł/litr.




Jedziemy na obiadokolację, tym razem do trochę bardziej eleganckiego miejsca – restauracji Asri Dining by Samanvaya. Ale tam jest ślicznie.

Zamawiam na przystawkę tatar z tuńczyka i Buddha bowl, a na danie główne rybę na puree ziemniaczanym z warzywami i kurczaka słodko-kwaśnego. Do tego pyszne drineczki. Pozwalamy odpocząć naszym brzuchom od balijskiego jedzenia.






Do domu wracamy o 20 i od razu padamy na pyszczki. Chyba jednak ten odpoczynek trochę nam się udał.



Zanim się pożegnam o planowaniu słów jeszcze kilka. Bali było moim marzeniem od zawsze. Odkąd zobaczyłam „Jedz, módl się, kochaj” wiedziałam, że muszę tam pojechać, chociaż wydawało się to absolutnie niemożliwe do osiągnięcia. Oprócz tego, że Bali jest piękne, nie wiedziałam dużo więcej. Przed wyjazdem szukałam, czytałam, sprawdzałam. Na mapie zaznaczyłam 100 punktów, które koniecznie musimy odwiedzić. Maciek od początku mówił, że za dużo, ja jak zawsze, że przecież się da. Codziennie przewalałam mapę, żeby upewnić się, że na pewno wyłapałam wszystkie najważniejsze miejsca. Postanowiliśmy, że będziemy spędzać 2-3 noce w jednym rejonie, a potem przemieszczać się dalej. Miejsce noclegu rezerwujemy z 1-2 dniowym wyprzedzeniem, z kolei dalsze atrakcje, na bieżąco. Odkąd tu przyjechaliśmy śpię średnio po 4h. Jestem tak podekscytowana tym gdzie jesteśmy, co się wydarzyło, a co przed nami, że po prostu nie mogę spać. Do tego gdy się tylko obudzę, od razu myślę, a może tu się jeszcze uda, a gdyby tak wstać jeszcze wcześniej i o wschodzie słońca pojechać jeszcze tam? Niekończąca się historia.

Do jutra!


czwartek, 21 września 2023

BALI | Ubud dzień 4

 

Wstajemy o 6 żeby uniknąć tłumów i upałów, a do tego wrócić przed 14 do hotelu i nacieszyć się basenem. Śniadania są serwowane od 8, więc poprosiliśmy o spakowanie suchego prowiantu. Jedzenie czeka na nas o poranku, wszystko pięknie zapakowane. Wybieramy się w stronę Tagallalang, czyli najsłynniejszych tarasów ryżowych, a na pewno najsłynniejszych w okolicach Ubud. 

Po 20 minutach przepięknej trasy, docieramy na miejsce. Z ulicy ściąga nas Pan pokazując parking. Wyobrażałam sobie, że Tagallalang to jeden duży teren dostępny do zwiedzania, być może z jakąś bramką na której trzeba kupić bilet wstępu. Okazuje się, że można dostać się tam z prywatnych posesji. Pan pomaga wprowadzić nam skuter na parking, pytamy o cenę, mówi, że to jego dom i nic nie musimy płacić. Chcemy się odwdzięczyć więc zamawiamy coś zimnego do picia, idziemy przysiąść na tarasie, a naszym oczom okazują się niesamowite widoki.





Nagle patrzę w dół i widzę huśtawkę. Od razu krzyczę do Maćka – idziemy tam! Sama się zdziwiłam, w szczególności, że wcześniej zaklinałam się, że nie będę miała instagramowych zdjęć z huśtawki. Dlaczego? Za wszystkimi pięknymi zdjęciami z Bali stoi dość osobliwy biznes. Przede wszystkim sporo osób podróżuje po Bali właśnie dla zdjęcia, odwiedzając najbardziej znane spoty, polują na fotkę idealną. Są to prawdziwi profesjonaliści mają gotowych kilka stylizacji, nierzadko wynajętego fotografa, a zdarza się że sztab jest jeszcze większy. Większość pięknych zdjęć, z odosobnionych miejsc, to po prostu ściema. Do spotów zdjęciowych ustawiają się ogromne kolejki, w których czasami trzeba odstać nawet kilka godzin. Wygląda, to bardzo ciekawie. Z jednej strony pozuje dziewczyna w pięknej boho sukni, kapeluszu, biżuterii łączącej muszelki z delikatnym złotym łańcuszkiem, a z drugiej za fotografem 30 takich samych dziewczyn. Na Bali powstało nawet specjalne miejsce – Bali Swing. Wejście kosztuje 35$ i jest tam kilka huśtawek, gniazd, serc, a nawet wypożyczalnia sukienek. Mimo braku komunikacji miejskiej, dowiezie Was tam specjalny bus prosto z Ubud. Nie chciałam brać w tym udziału ale gdy ten przemiły Pan zapytał czy chcę się pohuśtać, od razu wyskoczyłam z kasy. Nie pamiętam ile to kosztowało, ale Balijczycy wierzą w przesąd, że szybkie zdobycie klienta na początku dnia, zapewni im dobry cały dzień, dlatego od razu dostałam zniżkę. Ta zasada ma szerokie zastosowanie więc chcąc kupić pamiątki, najlepiej udać się na targ z samego rana.

Samo huśtanie się nad przepięknymi polami ryżowymi, to fantastyczne przeżycie. Zdecydowanie było warto. Miejsce do którego trafiliśmy, to Saimai Warung. Tagallalang zachwyca, prawdopodobnie można dotrzeć tam w inny sposób niż przez posesję naszego Pana ale o tym nie udało nam się przekonać.



Kolejny kierunek, to Tirta Empul. Po drodze przejeżdżamy obok Pura Gunung Kawi Sebatu - kolejnego kompleksu świątyń, który jest dość znany w okolicach Ubud. Nie wiem dlaczego to miejsce nie znalazło się na mojej liście, musiałam coś przegapić. 




Kilka kilometrów od Pura Gunung Kawi Sebatu, znajduje się Tirta Empul - nasz dzisiejszy cel. Jest to kompleks świątyń, składający się z części zabudowanej oraz kąpielowej. Tirta Empul nazywana jest świątynią świętej wody, do której Balijczycy udają się w celu rytualnego oczyszczenia. Miejsce jest otwarte dla turystów. Chciałam dołączyć do rytuału, jednak Maciek skutecznie mnie zniechęcił, mówiąc o jakości wody w zamkniętym zbiorniku, do którego wchodzą tysiące osób, żeby się umyć. Pojawia się tutaj też temat przywłaszczenia kulturowego ale to wątek na inną okazję. W każdym razie do końca trochę żałowałam, że jednak nie przystąpiłam do rytuału. Wejście do świątyni kosztuje 50 tys. IDR, czyli ok. 15 zł.





Po krótkim zwiedzaniu, wracamy na parking. Zaczepia nas jakiś Pan - Ketut, opowiada o miejscach, które warto zobaczyć, pokazuje nam wszystko dokładnie na mapie. Gdy kawałek odchodzimy, żeby pooglądać stragany, podjeżdża do nas na skuterze i pyta czy nie możemy znaleźć naszego. Pokazuje nam gdzie zaparkowaliśmy. Poświęca nam bardzo dużo czasu, chcemy mu dać mały napiwek aby podziękować za dużo cennych wskazówek ale zdecydowanie odmawia. Wszyscy tutaj są szaleni mili, pomocni, tak po prostu bezinteresownie.


Ruszamy dalej obejrzeć wodospad Tukad Cepung, po drodze zatrzymujemy się, żeby zjeść śniadanie. Po chwili podjeżdża policja, z osobówki wysiada pięciu policjantów, którzy ruszają w naszą stronę. Nie czujemy się z tym najlepiej, dużo czytałam o tym że policja jest bardzo skorumpowana, poluje na turystów, wymusza haracze. Policjant bardzo nas przeprasza i pyta czy ewentualnie byłaby możliwość, żebyśmy zrobili mu zdjęcie. Jest z grupą młodych kadetów, którzy dzisiaj rozpoczynają pracę i zależy mu na upamiętnieniu tego momentu. Po zrobieniu zdjęcia, policjanci ustawią się przy drodze i robią ostrą łapankę ale my mamy fory. ;)





Ruszamy dalej do Tukad Cepung. Jest to przepiękny wodospad, który warto zobaczyć. W ogóle Bali jest pełne wodospadów, spokojnie można poświęcić cały dzień na oglądanie tylko wodospadów.





Czas wracać do domu, na zaplanowany wcześniej odpoczynek. Przed nami 40 min jazdy, wybieramy powrót inną drogą, żeby zobaczyć jak najwięcej.





W hotelu nie zostaje nam za dużo czasu. Szybko jemy lunch, wskakujemy na chwilę do basenu i lecimy dalej.

Na dzisiaj mamy zaplanowany jeszcze spacer po Campuhan Ridge Walk. To śliczna trasa z widokami na pola ryżowe, blisko centrum Ubud, podobno idealna na zachód słońca. Dojeżdżamy na miejsce trochę za późno, chwilę po tym gdy słońce zniknęło za horyzontem. Będąc całkowicie szczerą, to miejsce nie zrobiło na mnie dużego wrażenia, może gdybyśmy się nie spóźnili na zachód słońca odebrałabym je inaczej. Namęczyliśmy się na podejściu, jest duszno, parno, do tego żrą nas komary. Dość szybko wycofujemy się i idziemy na kolację.




Po drodze mijamy świątynię w której odbywa się Uluwatu Kecak & Fire Dance. Szybko podejmuje decyzję, że musimy to zobaczyć - kupujemy bilety. Do spektaklu mamy jeszcze godzinę, lecimy na szybkiego drinka, a potem na przedstawienie.



I tutaj się na chwilę zatrzymam i przy drinku opowiem Wam o jeszcze jednej atrakcji. Podczas dzisiejszego zwiedzania, trafiliśmy do rejonu w którym powstaje kopi luwak (kawa luwak). Tak, to ta najdroższa kawa świata, którą wydobywa się z odchodów luwaka. W rejonie można zobaczyć jak się ją produkuje, właściwie co chwila pojawiają się szyldy zapraszające do zwiedzania plantacji. Chciałabym, to zobaczyć i na pewno byłaby to fantastyczna przygoda ale, jest jedno ale. Odkąd kawa zyskała swoją sławę, a właściwie cenę, rozpoczęła się masowa produkcja. Zwierzęta trzymane są w klatkach, przekarmiane, żeby były w stanie wyprodukować jak najwięcej kawy. Kawa ma mało wspólnego ze smakiem prawdziwej kopi luwak. Cena też nie jest adekwatna do produktu, o ile była ona wytwarzana wcześniej przez wolno żyjące luwaki, a odnalezienie odchodów w dżungli mogło być wyzwaniem, tak teraz nie jest. Mówimy nie atrakcjom turystycznym, które wiążą się z męczeniem zwierząt - odpuszczamy.

Nadchodzi czas na Kecak Dance i bardzo się cieszę, że kupiliśmy bilety na to wydarzenie. Spektakl odbywa się w murach starej świątyni, źródłem światła jest niezliczona liczba świeczek, do tego na samym początku przez bramy świątyni wybiega stu mężczyzn wydający hipnotyczne dźwięki. W przedstawieniu nie są używane instrumenty, jedynym źródłem muzyki jest ich głos. Kecak Dance opowiada historię Ramy (siódmego wcielenia Wisznu) i jego żony Sity. Sita zostaje porwana przez Rawanę i uprowadzona na Sri Lankę. Więcej nie będę pisać, to trzeba po prostu zobaczyć (na youtubie znajdziecie wiele filmów). W głowie na długo pozostaje hipnotyczne „kecak - kecak - kecak!”.





Dzień kończymy kolacją w The Legend Cafe Ubud, chcemy spróbować balijskich kuchni. Wybieramy Babi Kecap, czyli delikatną wieprzowinę podawaną z sosem balijskim i słodko kwaśnym, do tego ryż i juku kalas, to taka tutejsza sałatka, która bardzo mi smakuje ale do dzisiaj nie wiem co w niej jest. Druga potrawa, to stek z tuńczyka z warzywami i do tego coś co smakowało jak puree ziemniaczane smażone w panko. Całość podawana jest na super świeżym sosie. Czas na desery, wybieramy Pisano Goreng - smażone banany z lodami i to jest przepyszne, w szczególności, że tutejsze banany smakują zupełnie inaczej niż te w Polsce, żeby były słodkie trzeba je dosłodzić, z kolei w środku jest bardzo przyjemny kwaskowy posmak. Drugi deser, to Dakar Gulung, zielone naleśniki, wypełnione słodkimi wiórkami kokosowymi ale takimi pysznymi, innymi. :)






To był cudowny dzień, przez cały czas towarzyszyły nam przygotowania do święta Galungan. To balijskie święto obchodzone co 6 miesięcy. Balijczycy świętują zwycięstwo dobra nad złem. Jest to czas kiedy na 10 dni na ziemię wracają duchy przodków. Dzisiaj co krok mogliśmy zobaczyć jak Balijczycy przystrajają ulice przygotowując się do święta.

I tak kończy się ten dzień, jutro jedziemy w innym rejon Bali, spędzimy tam kilka kolejnych dni.

sobota, 16 września 2023

BALI | Ubud dzień 3


Z samego rana wskakujemy na skuter i ruszamy zwiedzać Ubud. Niestety już na samym wstępie nasze plany trochę się krzyżują. Zwiedzanie Bali na skuterze, to było moje marzenie, nawet przez chwilę nie pomyślałam, że może okazać się to niemożliwe, a jednak… Po przejechaniu kilku metrów dostaję ataku paniki. Ruch jest przeogromny, zasady poruszania się umowne, znaki drogowe, to raczej wskazówki dla kierowców, niż zasady ruchu. Nie spodziewałam się takiej reakcji ze swojej strony ale po prostu nie jestem w stanie jechać, bo paraliżuje mnie strach. Po niecałym kilometrze zatrzymujemy się, robimy przerwę na wodę, udaje mi się trochę uspokoić. Po dłuższym czasie podejmujemy kolejną próbę jazdy, nie jest łatwo ale nie mam wyboru.

W pierwszej kolejności jedziemy do Ubud Palace (Puri Saren Agung Ubud), to kompleks zabytkowych budynków w samym sercu Ubud i jedna z najbardziej znanych atrakcji miasta. Wejście jest bezpłatne. Krzątamy się, patrzymy, robimy zdjęcia. Przez cały czas towarzyszy nam uczucie, że coś się dzieje. Wszyscy na ulicach, w pałacu, wszędzie gdzie się da, tkają dziwne ozdoby albo niosą już kupione (a raczej jadą z nimi na skuterze). Atmosfera jest jak przed naszymi świętami wielkanocnymi, czuć w powietrzu, że zbliża się coś ważnego, coś ciekawego.





Po zwiedzaniu robimy chwilę przerwy, idziemy na kokosa. Jeszcze przed wyjazdem postanowiliśmy, że będziemy wypijać jednego kokosa dziennie, codziennie.

Po przerwie kierujemy się do Saraswati Temple, czyli do świątyni jednej z trzech najważniejszych bogiń hinduskich. Wstęp tutaj jest również bezpłatny, jednak mamy duży problem ze znalezieniem wejścia. Po chwili zaczepia nas chłopaczek i prowadzi do właściwego miejsca (wejście znajduje się od głównej ulicy, a nie tak jak prowadzi google maps). Świątynia na zdjęciach wygląda zjawiskowo, w szczególności ze względu na ogromne stawy w których kwitną lotosy, nam niestety nie udaje się trafić na okres kwitnięcia więc widok jest trochę zubożały.





W kolejnych krokach kierujemy się do słynnego Ubud Market. Tak, to miejsce w którym była kręcona część scen z "Jedz, módl się, kochaj". Mam nadzieję na dorwanie jakiejś ślicznej, zwiewnej sukienki w stylu boho, jednak tutaj też spotyka mnie zaskoczenie. Po pierwsze bazarek jest w przebudowie, w związku z tym znaczna jego część jest wyłączona z użytkowania. A to co na nim pozostało, nie jest najwyższej jakości. Powtarzające się stoiska z łapaczami snów, bluzkami, drewnianymi ozdobami, wszystko jakby prosto sprowadzone z Chin - z pamiątek nici.




Jedziemy do Monkey Forest. Wejście kosztuje 80 000 rupii + 3 000 za parking (ok. 25 zł/osoba) i zdecydowanie warto tam pójść. Cudowne miejsce w środku Ubud, pozwalające odpocząć od zgiełku miasta. Przeogromne zielone przestrzenie, niesamowite ilości małpek, roślinność jak z baśni. Natomiast trzeba pamiętać o zachowaniu kilku zasad aby wycieczka nie zakończyła się niemiłym wspomnieniem. Przede wszystkim trzeba uważać na swoje rzeczy, a w szczególności te błyszczące jak np. butelka z wodą, czy kolczyki. Nie patrzeć małpom w oczy, nie biegać, oczywiście nie karmić zwierząt. Małpy, to małe złodziejaszki, które bardzo szybko mogą się zainteresować np. Twoimi okularami. Ostatnio czytałam historię dziewczyny, która nie chciała oddać małpie butelki z wodą i skończyła z kilkoma szwami na twarzy. Więc wszystko z rozsądkiem i rozwagą.





Gdy trochę schłodziliśmy się w cieniu Monkey Forest przyszedł czas na jedzenie. Naszym celem jest Sweet Orange Warung do którego prowadzi dość długa ale piękna trasa, wiodącą przez pola ryżowe. Po drodze zaliczamy kolejnego kokoska, spacerujemy nie wierząc oczom, warto przyjść tutaj choćby na spacer. 




W knajpie wybieramy na przystawkę zestaw balijskich przysmaków. Dodatkowo ja zamawiam gado-gado, czyli indonezyjską sałatkę z surowych i gotowanych na parze warzyw, jajek, ziemniaków, smażonego tofu, tempeh i lontongu, która jest podawana z sosem orzechowym. Maciek wybiera mie-gorange, czyli makaron stir-fry podawany z jajkiem. Może jedzenie nie było fantastyczne ale zdecydowanie warto było tu przyjść ze względu na piękną okolicę.





Po jedzeniu musimy szybko wracać do hotelu - zapisaliśmy się na masaż balijski. Oj, to było moje kolejne marzenie - masaż balijski na Bali. To jakieś cudo. Na początku panie przynoszą nam miski z kwiatami i wodą, w których moczymy nogi, potem krótki masaż stóp, a następnie zapraszają nas do altanki, w której rozpoczyna się masaż. Nie mam słów, żeby to opisać! Podczas masażu towarzyszy nam cudowny widok na wulkan Agung. Jakby czaru było mało zbliżała się burza, w oddali słyszymy pioruny, można odpłynąć.



Po masażu od razu padłam ale tylko na chwilę. Ustaliliśmy, że wieczorem wracamy do centrum Ubud na dobrego drinka. W półśnie zamawiam Graba i okazuje się, że po 5 minutach już czeka pod hotelem. Przejazd do centrum Ubud, kosztuje 10 zł. 

Potrzebujemy odpoczynku od lokalnego jedzenia, więc stawiamy na zachodnią kuchnię w Soul Bites Bali. Na Bali można zjeść w każdej cenie, za 2-3 zł w lokalnych knajpach jak i w cenach europejskich w knajpach zachodnich. Wybieramy tacosy i burgera, do tego pyszny drink z egzotycznymi owocami. Pycha!

Wracamy na piechotę, zaglądając po drodze do marketu, żeby zobaczyć co ciekawego, lokalnego można w nim kupić. Przed sklepem przy stoliku siedzi trzech panów, popijają piwko. Nie jedno, nie dwa, to zdecydowanie już kolejna butelka. Popatrzyliśmy, uśmiechnęliśmy się pod nosem, nieważne jaki kraj, każdy sklep ma swoich Kazików. Ruszamy w stronę domu. Idziemy, idziemy ale jest już późno, ciemno, chodnik masakrycznie nierówny, ja w klapkach, wszędzie biegają bezpańskie psy. Maciek stwierdza, że zamawiamy Graba. Żartujemy sobie, że przyjedzie jeden z tych panów spod sklepu. No i uważaj co wypowiadasz na głos, bo lokalizacja wskazuje, że nasz Grab rusza właśnie spod tego marketu. Po chwili jazdy zorientowaliśmy się, że nasz kierowca jest po prostu pijany. Myli drogę, przy wąskich przejazdach ma ewidentnie problem, nie potrafi wykręcić. Szczęśliwie, bezpiecznie dojeżdżamy do hotelu.

Lecimy spać, jutra czeka nas pobudka o 6 rano.