Etykiety

piątek, 27 maja 2016

EVEREST BASE CAMP | Lobuche (4930 m) - Gorak Shep (5164 m) - Kala Pattar (5623 m) - Gorak Shep (5164 m) dzień 11


Na chwilę przerwałam himalajskie opowieści bo ostatnio czasu mało, strasznie mało, bardzo za mało. Bo jutro dochodzę do Everest Base Campu. I gdy ten cel i jak mi się wydaje koniec podróży już jutro, to tak bardzo nie chcę jej kończyć. I takiego oświecenia miałam doznać, a jedyne oświecenie to próby zrobienia siku bez zdejmowania spodni. Więc nie chcę tam jeszcze dojść, bo przecież tyle miało się wydarzyć, a nic się nie wydarzyło prócz tego że mam pustkę w głowie i przy każdym kroku czuję jak obija mi się mózg-móżdżek o czaszkę. No właśnie. Widzisz, dopiero potem będę wiedziała, że po tę pustkę i obijający mózg-móżdżek tam szłam.

No dobrze. Wracając do dnia 10. Do późna (22-23) siedzimy wszyscy przy kozie. Grzejemy co się tylko da. Dłużej rozmawiam z chłopakiem z Izraelu wypytując o Gokyo. Proponuje wspólną podróż. Z jednej strony chcę z nim iść, bo boję się strasznie Gokyo, z drugiej dobrze mi ze sobą i czekam na moje olśnienie-oświecenie, no a jak olśnienia dostać z kimś? No bez sensu.

Idę spać, podejmuję próbę umycia zębów, jednak jedyna dostępna woda to bryła lodu w beczce. Idę do kuchni proszę o trochę płynnej wody, dostaję wrzątek. Płukanie zębów wrzątkiem to kolejne fantastyczne doświadczenie. Idę spać.

Rano połowa ekipy kominkowej zdycha. No patrzcie, a nikt nie pił. Zdaje się, że choroba wysokościowa wycina wszystkich po kolei. Ja oprócz tego, że dalej nie mogę jeść czuję się dobrze. Izraelczyk wygląda marnie ale postanawia iść dalej. Ponawia swoją propozycję, coś tam odpowiadam pod nosem. W każdym razie czeka na mnie dzielnie. W końcu okazuje się, że chyba krzątam się za długo bo rusza sam.


Wykrzątana ostatecznie, ruszam. Wszystko w śniegu, słońce świeci jest na prawdę cudownie. Tylko zimno jak jasna cholera. Wygląda na to, że trzeba było wyruszyć trochę wcześniej bo znowu jestem całkowicie sama na trasie. Idę przez jakieś pole, no ale skoro pole to czemu nie jest płaskie. Bo jestem w górach, karcę się samodzielnie i dalej przez polo-górę. Po 1,5h dochodzę do ściany i już żałuję, że psioczyłam na pole. Drogie pole, bądź dalej, ja bardzo chętnie. Ale już za późno.


Pod ścianę (która wysokością nie przerasta Kopy Cwila) podchodzę jakąś godzinę. Nie da się oddychać. Odliczam sobie każde pięć kroków i pół minuty wiszę na kijach. 

Raz - dwa - już blisko - trzy - nie dam rady - cztery - ostatni - PIĘĆ!


I tak przez godzinę. W sumie teraz myślę, że mogłam to lepiej rozegrać. Ćwiczyć w międzyczasie tabliczkę mnożenia albo cholera wie co, coś innego.

Gdy już udaje mi się wdrapać, pozostaje godzina marszu i dochodzę do Gorak Shep (5140m).

No dobra chwila przerwy i podbijam EBC ale jakoś kompletnie nie mam siły. Tak kompletnie, kompletnie, a na podróż do EBC muszę liczyć min 4h, jest ryzyko, że będę wracała po ciemku. Sama, nie znająca drogi, podobno łatwo tam się zgubić, sama nie wiem.

Nie ważne i tak w pierwszej kolejności muszę odpocząć, nie ma innej opcji. Idę do łazienki i ktoś mi sie do niej zawzięcie dobija. Wkurzona myślę, kurde jacyś hałaśliwy Ruscy. Wychodzę... I tak poznałam Jacka i Romana.

Moi Ruscy okazuje się, że są z Katowic. Pierwsi Polacy jakich spotkałam, jak dobrze. Chwilę gadamy w drzwiach cuchnącego kibla ale potem umawiamy się na kawę na dole. Okazuje się, że Romek idzie dzisiaj na zachód słońca na Kala Pattar, EBC podbijają jutro. Jest z przewodnikiem, postanawiam się dołączyć. Ale zaraz, zaraz jak zajdzie słońce będzie jakieś -18st. Boję się, że zamarznę ale Panowie od razu organizują mi strój. Od jednego kurtka, od drugiego rękawice, dostaję też podgrzewacze do rąk i stóp, mogę iść. Finalnie zakładam wszystkie ciuchy, które ze sobą zabrałam. Jacek ma absolutnie dość więc mówi nam z Bogiem, ruszamy o 14.

Masakra. Gdyby ktoś nie zrozumiał, powtórzę. Ma-sa-kra!

Oddech zostawiłam nie wiem gdzie. Wejście na 5500m wydaje się niemożliwe, chore, masochistyczne. Na początku staram się zachowywać jak na młodą damę przystało, no bo dopiero poznałam, no bo wypada. Potem mam to szczerze w dupie. 

Podejście pod Kala Pattar, to tak jak z tym etapami godzenia się ze śmiercią. Przechodzę wszystkie - w 3 sekundy. W kółko. Zaprzeczenie, złość, pertraktacje, depresja, akceptacja. Gdy dochodzę do akceptacji okazuje się, że to nie ta góra, która przede mną, a ta która jest za tą górą, która jest za tą górą, na której szczycie jest góra właściwa. Tak więc przelatuję etapy godzenia się ze śmiercią jeszcze raz od początku. W międzyczasie odkrywam w sobie poetkę, sporo wierszy czytam, a co też mogę. Między złością, a pertraktacjami wymyślam wierszyk okolicznościowy, fraszkę właściwie:

"Kala Pattar, Kala Pattar,
Ty chuju!"

Zastanawiam się czy forma poprawna, bo do końca nie wiem czy Kala Pattar, to kobieta czy mężczyzna, jednak postanawiam nie zmieniać dzieła.


Po jakimś czasie, nie wiem jakim, dochodzimy. No dobra. Warto było! Próbuję nasycić oczy tym co widzę w szczególności, że aparat zamarzł i zdążyłam zrobić tylko jedno zdjęcie. Wciągam każdą komórką ciała widok Everestu. Jest cudownie i na prawdę w górach, to bliżej Boga. 


Dochodzimy do lodge gdy robi się ciemno. Próbuję się w miarę ogarnąć ale jest tak zimno, że mokre chusteczki zamarzają zanim udaje je się zbliżyć do ciała. Trudno.

Schodzę do stołówki, próbuję wmusić w siebie momo z serem i ziemniakami (480 RPI). Jakość upchałam ale siadam przy kozie w ciągu komunikacyjnym, bo momo za bardzo nie chcą zagnieździć się w żołądku. Siedzimy, gadamy, nikt nie chce wracać do pokoju bo lodowato. W końcu zbieramy się, podejmuję próbę umycia zębów ale szczoteczka elektryczna zamarzła. Idę jeszcze na chwilę do chłopaków okazało się, że Romek miał dość barwne życie, zaprasza mnie na mini rekolekcje więc doskakuję do ich pokoju w śpiworze. Słucham z rozdziawioną gębą. Na koniec Panowie proponują wspólne podbicie EBC, start jutro o 6 - trochę przeraża poranne wstanie ale może warto skorzystać z pomocy, zobaczymy.
 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz