Rano wstajemy wracamy do Katmandu. Po wczorajszych szaleństwach nie jestem w stanie używać stóp, a tym bardziej założyć buciorów więc pozostaje mi podróż w wełnianych skarpetach i japonkach. Chyba nikt się nie zdziwi jak powiem, że na lotnisku spotykamy Jacka. Żegnamy się z Jackiem, Jubo-tragarzem i szussss lecimy. Jakoś dłużej bo coś się dzieje ale ja jeszcze próbuję łapać ostatnie widoki więc wydłużenie drogi mi nie przeszkadza.
Pierwszy dzień w Katmandu, to taki trochę dzień organizacyjny. Nie mamy hotelu, nie wiemy za bardzo co i gdzie zjeść, nie mamy luźnych ciuchów więc jeszcze trochę chodzimy i ogarniamy. Nikt z nas nie planowałam tego Katmandu, to miały być stacje przejściowe, a tutaj magia proszę Państwa magia się dzieje.
Kolejne dni, nawet nie wiem ile ich było, to magia. Ciało, głowa oddają ostatnie dni. Gdzieś boli, gdzieś swędzi, gdzieś schodzi skóra ale już nic nie trzeba. Nasz cały czas w Katmandu po prostu płynie. Wszystko jest jakby z boku, z tyłu. Nikt nie myśli o tym co się dzieje w Warszawie, żyjemy w jakimś zawieszeniu jakby ten czas tutaj był jedynym prawdziwym, a cała reszta nie istniała. Płynie cudownie w takim zatraceniu. Niczego od nas nie wymusza, są dni gdzie się szlajamy po sklepach, są takie gdzie leżymy całymi dniami i czytamy, są takie wieczory gdzie siedzimy na krawężniku i gapimy się na ludzi, są takie gdzie idziemy w melanż. Po drodze mamy szczęście trafić na holi, więc cały dzień biegamy w kolorowych pyłkach. Wszystko płynie, każdy dzień mimo tego, że taki sam to inny. Mnóstwo rzeczy zachwyca, mnóstwa obrzydza (wciąż więcej, dużo więcej zachwyca).
To teraz po kolei.
Zasłużone pierwsze miejsce wędruje do, tamtarmtam...
1. ŻARCIE!
Oooo tak! Ja z tych co potrafią zjeść cały wszechświat i próbować ubóstwiam więc zażeram się okrutnie. Spodnie, które po pobycie w górach spadają przez biodra po powrocie bardzo ładnie zaczynają się dopasowywać do ciała. Dzień zaczynam od: Cześć! Juuuubyyyyy... Palak paneer, potem do listy dochodzi egg masala. Wszystko jest przepyszne. Szukamy najbardziej schowanych, miejscowych, czasem najbardziej obleśnych miejsc. Zażeramy się jak dzicy. Wspomniany palak panner, egg masala, coś a'la Nepal Set, wszystkie możliwe naany, roti. Do tego całe żarcie uliczne tutaj jakiś naleśnik z warzywami, coś czym się wszyscy zażerają okazuje się, że to płuca czegoś, jakieś dziwne szaszłyki i inne przekąski od Pani która wygląda jak stara burdel mama. Na deser obowiązkowo lassi, które jest tak słodkie że nie mamy siły po nim dojść 500m do hotelu. Juby zabiera mnie też na prawdziwą kolację. Jemy wszystko co nowe, co można spróbować i mogłabym o tym godzinami ale niech zdjęcia mówią za siebie. :)
P.S. Jedyna zasad, to przed/po walnąć lufkę, tak profilaktycznie, na żołądek, na ewentualne zatrucie. ;)
2. ZWIEDZANIE
Zwiedzania u nas mało, zdecydowanie chętniej się szwendamy, co też formą zwiedzania ale nie przewodnikową. Któregoś dnia jedziemy do Swayambunath, czyli świątyni małp. Duuuużoooo małp, dzikich małp, duuużoooo much, gorąco i duszno ale warto było. Jubcio źle się czuje więc kima na ławce, a ja idę zwiedzać.
3. WIECZORNE SZWENDANIE
Oj tak to też lubię. Chyba w ogóle jestem wieczornym szwendaczem. Szwendamy, przysiadamy, patrzymy, zaczepiamy ludzi, ludzie zaczepiają nas. Jest duży ruch, harmider. I tak szwendamy się jak ten ruch jest na prawdę duży do momentu aż robi się całkowicie pusto ciemno, bo tam przecież nie ma latarni.
C.D.N
W kolejnym odcinku Happy Holi!, dzienne szwendanie i zobaczymy co jeszcze wymyślę.
Buźka!