Etykiety

czwartek, 29 grudnia 2016

ROWEREM PO WSCHODZIE | Jarocin - Zwierzyniec - Krasnystaw dzień 1


Mówi się, że czas ucieka tym co go pilnuję, przyznaję że w ostatnim czasie nie pilnowałam ani ciut-ciut, a i tak uciekł. Pół roku zleciało jak z bicza strzelił, jednak obiecałam sobie, że relację z jeszcze jednej podróży wstawię w tym roku. Wspomnień z zeszłego nie powinno się zaciągać do kolejnego, żeby nie zajmowały miejsca, więc w miarę możliwości je zwalniam.

No to po kolei. W którymś momencie doprowadziłam do tego, że zrobiło mi się trochę więcej czasu wolnego. Oczywiście jak przeważnie w takich sytuacjach, zamarzyłam o podróży. Najlepiej trochę wymagającej, dużo kontaktu z naturą, no i w obecnej sytuacji wyjazd musiał być nisko budżetowy. Jakiś czas temu widziałam, że koleżanka była na wycieczce rowerowej w okolicach Mazur. Napisałam czy by nie chciała jeszcze, powiedziała że by chciała, umówione, kupiłam rower, jedziemy.


Sylwia jako że wprawiona w tego typu wojażach, była odpowiedzialna za trasę, kilka dni przed startem okazało się, że pogoda ma być do kitu więc szybko ją zmieniła. Równocześnie dwa dni przed wyjazdem okazało się, że nie ma już biletów na pociąg, co tu zrobić, co tu zrobić. W końcu sytuację uratował Marcel postanowił nas zawieźć do miejsca startu. Tyle tytułem wstępu, a teraz krok po kroku, zapraszam bo wyjazd cudowny. :)

DZIEŃ 1.

Ruszamy z Jarocina ok 11. Już nie pamiętam o której ale musieliśmy jakoś strasznie wcześnie wstać, żeby dotrzeć tam przed południem, jeszcze do tego cofnąć się do Mińska po Sylwię. Tak więc będąc o 11 w Jarocinie, uwierzcie, że kilka godzin "w nogach" już było i pierwsza fala zmęczenia uderzyła.



No ale ruszyłyśmy. Jechało się super (podejrzewam, że nawet można przyznać się do lekkiego wiatru w plecy). Jechałyśmy, gadałyśmy, sielsko anielsko. Co jakiś czas przerwa na wylegiwanie się na trawie, co i raz jakiś miejscowy podchodził, zagadywał więc mogłyśmy trochę, poznać się dowiedzieć. Później przerwa na jedzenie, jakieś piwko małe, gdy wiedziałyśmy że cel już blisko. Na prawdę luz-bluz, przyjemnie bez żadnej spinki.


Dojechałyśmy do Zwierzyńca, z bilansem 65 km, a tam co? Jakiś festiwal, Dni Zwierzyńca czy coś takiego. Mnóstwo ludzi, wielka impreza, wszędzie głośno, koncert, no w sumie fajnie na rozpoczęcie przygody. Znalazłyśmy pole namiotowe, ogarnęłyśmy: rozstawianie namiotów, zakupy, myju, myju takie różne. Gdy wszystkie obowiązki wypełniłyśmy słodkie wylegiwanie się, kolacja (zabrałam ze sobą grilla jednorazowego jednak rozpalenie go okazało się zbyt dużym wyzwaniem, zostawiłyśmy część mięsa na jutro żeby spokojnie je usmażyć, jednak zwierzęta z pobliskiego lasu się nim poczęstowały no i dupa). 


Tak więc w miłej atmosferze, gadając, pijąc wódeczkę w akompaniamencie "Ruda tańczy jak szalona" spędziłyśmy wieczór, bardzo miły wieczór. Rozsądek i zmęczenie w którymś momencie kazały iść spać.


DZIEŃ 2.

No dobrze, budzimy się trochę wygniecione, właściwie Sylwia wstaje wcześniej, a ja śpię do oporu, w końcu budzi mnie kawką. Krążymy, szuramy, no jakoś ciężko ruszyć. Kawałek odratowanego mięsa próbujemy zjeść, do tego sałatka i owsianka. w końcu się pakujemy i ruszamy dalej, endomondo podpowiada, że jest 11.


Dzisiaj mamy dojechać w okolice Krasnegostawu. Jest prawdziwy upał. Przez cały dzień upał, upał, upał. Pilnujemy się żeby chronić głowę i dużo pić. W którymś momencie troszkę się rozdzielamy, Sylwia nie czuje się najlepiej i trochę słabnie, ja z kolei nie dają rady jechać wolniej i chcę jak najszybciej dojechać do cienia więc przez jakieś 30 min śmigamy oddzielnie. 



Przez całą drogę szukamy miejsca, jeziora, glinianki, czegokolwiek, żeby chociaż na chwilę wejść i się schłodzić, niestety nic z tego. :( W końcu dojeżdżamy do sklepu. Po raz pierwszy wypiłam piwo na hejnał, nie wiem ile mi to zajęło - 2 min? Jakby nie chodzi o to, że chwalę się tym fantastycznym osiągnięciem tylko chciałam Wam pokazać poziom spragnienia, odwodnienia. Później kładziemy się przy drodze na trawie, odpoczywamy w cieniu, nie chce nam się ruszyć, leżymy tam godzinę, może półtorej. Ładujemy w siebie sok pomidorowy bo potas i magnez, wodę, jakieś batoniki. 




W końcu zbieramy się, jedziemy dalej. Dojeżdżając do Krasnegostawu zaczynamy rozglądać się za noclegiem lub miejscem na rozbicie namiotu, a tu nic ciekawego nie ma. Pytamy przechodniów, nikt nic nie wie. Pole namiotowe - brak, agro - brak, na dziko - nie radzę. 


No dobra uznajemy, że bez spinki, usiądziemy gdzieś, coś zjemy, podzwonimy, wymyślimy. W trakcie jedzenia udaje nam się coś znaleźć ale ni w ząb nie wiemy jak tam trafić. Zbierają się ciemne chmury, więc szybko ruszamy i wtedy cała seria kataklizmów naraz. Nie mamy zielonego pojęcia gdzie jechać, leje tak że bożego świata nie widać, a my jedziemy ulicą więc mało bezpiecznie, Sylwii siada kolano i strasznie cierpi, nic nie pomaga. Dramat goni dramat. Robimy sobie chwilę przeczekania na stacji, pogoda się powoli zmienia, podejmujemy drugą próbę szukania naszego Pana od noclegu, jedziemy gdzieś w jakieś dziwne miejsce, typ który z nami gadał po dziesiątym telefonie ma nas już serdecznie dość. W końcu postanawia że po nas wyjedzie samochodem i owszem jedzie starym radiowozem ze zdartym napisem "policja", o co tu chodzi? Jadąc za nim wjeżdżamy na podwórko pełne ukraińskich samochodów, robotników, wszyscy piją piwo, obcinają nas na prawo i lewo, a my ze spodenkami wywiniętymi tak, że pół tyłka wystaje, ramiączka ściągnięte, do tego całe mokre, 70 km w nogach. Nie wiem może patrzyli z żalem i zatroskaniem ale ja się trochę wystraszyłam, jakoś tak nie do końca sympatycznie i ufnie.

Sylwia nie podziela moich obaw więc czuję się bezpieczniej. W końcu się otwieram, zagaduję do Pana, że cały Krasnystaw szumi, że robi najlepsze naleweczki w okolicy, w efekcie przynosi nam dwie butelki na spróbowanie, zagaduje, siedzi, a właściwie stoi w drzwiach. Nie chce z nami wypić brudzia, bo nie pije, no robi się jakoś przyjemniej bezpieczniej, a nasz Pan z niedostępnego gburka przemienia się w szalenie miłego i troskliwego gospodarza. A do tego prysznic normalny (wiecie, że umyć się można po tym upalnym dniu), a do tego pościel czysta, łóżko i herbatę można wypić no niesamowite. 

Z tego co pamiętam na kolację pomidor z ogórkiem kiszonym, cebulką i jogurtem. Jakieś golnięcie, książeczka i szybkie spaciu, bo jutra trzeba walczyć dalej.


DZIEŃ 3. 

Rano ja znowu w ramionach Morfeusza do oporu. Sylwia od rana działa, załatwia nam jajeczka od kury co to pod nogami biega, soloną słoninę do jajecznicy, do tego (już teraz) nasz Pan gospodarz przynosi nam ogóreczki małosolne (jejku nawet jak teraz o tym piszę to mi ślinka cieknie). Ja pichcę śniadanie stulecia, no uczta, uczta wielka. Jejku jeść, leżeć, czytać, czego chcieć od życia więcej? Rozpłaszczona, nażarta jak dzika norka, jednoczę się Bogiem, każdą komórką ciała wiedząc, że życie jest wspaniałe. Z zjednoczenia wyrywa mnie fakt, że znowu trzeba ruszyć, a to dzień trzeci kryzysowy, tyłeczek ciąży i co więcej potłuczony od siodełka, wcale się nie chce oderwać od koca. :) Endomondo mówi, że ruszamy o 12.


Ciąg dalszy nastąpi. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz