Etykiety

sobota, 31 grudnia 2016

ROWEREM PO WSCHODZIE | Krasnystaw - Wola Uhruska dzień 2


DZIEŃ 3.

Rano ja znowu w ramionach Morfeusza do oporu. Sylwia od rana działa, załatwia nam jajeczka od kury co to pod nogami biega, soloną słoninę do jajecznicy, do tego (już teraz) nasz Pan gospodarz przynosi nam ogóreczki małosolne (jejku nawet jak teraz o tym piszę to mi ślinka cieknie). Ja pichcę śniadanie stulecia, no uczta, uczta wielka. Jejku jeść, leżeć, czytać, czego chcieć od życia więcej? Rozpłaszczona, nażarta jak dzika norka, jednoczę się Bogiem, każdą komórką ciała wiedząc, że życie jest wspaniałe. Z zjednoczenia wyrywa mnie fakt, że znowu trzeba ruszyć, a to dzień trzeci kryzysowy, tyłeczek ciąży i co więcej potłuczony od siodełka, wcale się nie chce oderwać od koca. :) Endomondo mówi, że ruszamy o 12.


Ruszamy, jednak po kilku kilometrach znajdujemy fajny zameczek, który staje się idealnym miejscem do wylegiwania na trawie. Do lenistwa nikt nas nie musi namawiać więc pod pretekstem zwiedzania, ciach na trawkę. (Ja naprawdę dopiero teraz zaczynam rozumieć o co chodziło Kochanowskiemu z tą lipą.)  W końcu ruszamy dalej, szczerze mówiąc nie pamiętam jak wyglądała droga do Chełma. Wydaje mi się, że byłam trochę rozczarowana bo miało być sielsko-anielsko, a włączyły się klimaty miejskie. Cały czas jest okropnie gorąco, duszno, w mieście narasta to jeszcze bardziej, a do tego robi się ciasno. Jakaś kobieta lekko potrąca Sylwię samochodem cofając. No jakaś dziwna napinka się robi.

Szybko uznajemy, że napinki nie chcemy i uciekamy jak najszybciej z miasta, a każde kolejne omijamy szerokim łukiem. Sylwia na wkurwie jest w pełni zdeterminowana, żeby w końcu znaleźć jeziorko, glinankę, cokolwiek. I bardzo dobrze bo się udaje. Wbiegamy do tej wody jak głupie, potem leżymy na kocu chillujemy, chełmska napina odchodzi daleko w zapomnienie.


Robi się dość późno, my maksymalnie rozleniwione, a przed nami jeszcze pół trasy – trzeba się zbierać.

No i teraz słuchajcie, wyobraźcie sobie taką scenerię. Jedziemy, jedziemy tą cudowną, polską, przepiękną wsią. Na naszych rowerach powiewają ręczniki, kostiumy, koszulki które się suszą. Włosy pachną słońcem, jeziorem, wiatrem, wywijają się w tysiąc możliwych i niemożliwych stron, łapiemy w nie tyle wiatru ile się da. Świeci słońce ale takie fajne słońce, takie zmęczone całym dniem, już pomarańczowe, no muskające tę skórę cudownie promyczkiem każdym, nagrzewające, pachnące.


Jest idealnie. Kolejne 25km jest naprawdę idealne w każdym calu.

Dojeżdżamy do Woli Uhruskiej, tutaj gdzieś miało być pole biwakowe ale nikt nic o nim nie wie. Siadamy na schodkach przed sklepem, kupujemy sobie coś do jedzenia na wieczór, pijemy piwko, poznajemy trzech chłopaków, którzy na rowerze też, wymieniamy wrażenia. Siedzimy przed sklepem w słoneczku nie wiem może i godzinę. Ludzie przyjeżdżają, odjeżdżają. To wszystko tak wspaniale płynie. W końcu ruszamy dalej, szukamy naszego pola biwakowego.

Po jakimś czasie udaje nam się znaleźć. Owszem jest pole… ale z biwakowy, to nie ma nic wspólnego. Pan zdzwiony naszym przybyciem, w sumie to my bardziej sugerujemy jakbyśmy mogły tutaj się rozbić. W końcu prowadzi nas do przyczepy kampingowej stojącej na samym końcu pola ale prowadzi nas przez rój gzów. Jejku, to jest przerażające. Biegniemy, machamy, tupiemy, a one atakują cały czas, po kilka naraz, gryzą, a to przecież bardzo boli. To jest straszne. Patrzymy po sobie z Sylwią, nasz wzrok mówi nie ważne, że zaraz będzie ciemno – uciekamy.

Dziękujemy za przyczepę. Siadamy na chwilę, kombinujemy co tu robić. W tym czasie przychodzą do nas kozy, które chcą całkowicie zeżreć nasze zapasy jedzenia. Wszystko prawie podarły, ponadgryzały, w ślinie się tapla, do tego nie wiemy do końca jak z tym kozami pracować, odstraszyć je. W końcu w miarę zaczynają nas słuchać.



Rozmawiamy chwilę z właścicielem, poznajemy historię co on tutaj, tak to ta: „pierdolnąć wszystko i w Bieszczady”. W końcu postanawiamy, że rozbijemy się pod płotem. W międzyczasie okazuje się, że Państwo robią samodzielnie sery z mleka kózek, oczywiście chcemy spróbować – zamawiamy jeden.

Jeeezzzzuuuuu!!! Co to było. Bez słowa, patrząc tylko po sobie z roześmianymi oczami zjadamy cały ogromny kawał, nie wiem ile go było, pół kilko? Aż piszczy pod zębami, ze szczypioreczkiem, jak teraz o tym piszę, chce mi się płakać ze szczęścia, to było tak proste i tak cudowne, tym brudnym scyzorykiem krojone i z niego zjadane, jejku jaki smak. :)

No i tak siedzimy robi się ciemno, namiot nierozstawiony, rozmawiamy z gospodarzami, poznajemy ich historię. W końcu Sylwia wypatruje kanciapkę, to nie jest obora, ani domek. Bardziej taka duża chałupka gospodarcza. Wraca i zachwycona mówi, że tam śpimy. Ja się trochę upieram, że może jednak namiot, no bo zrozumcie, jak wozisz ten namiot, śpiwór, maty no i ogólnie jeszcze kilka gadżetów, które umożliwiają życie w namiocie, to chcesz go jak najbardziej zamortyzować. W końcu idę do kanciapki, patrzę. Jejku jeśli tylko się da nocujemy tutaj! Obowiązkowo! Jaki tam jest klimat… Takiego właśnie dzikiego podróżowania w tej polskiej, cudownej wsi. Po prostu zmysły szaleją na każdym kroku. Czujesz to wszystko no każdym receptorem.


Ale to jeszcze nie koniec cudów. Pytamy o możliwość kąpieli, prysznica, czegokolwiek. Pan pokazuje nam trójnóg na środku pola (na środku naprawdę przeogromnego pola) daje nam worek z podgrzaną na słońcu wodą – 10l na dwie osoby.

Ja wiem, że już raz zjednoczyłam się z Bogiem ale to było tak niesamowite doznanie. Wyobraź sobie. Stoisz naga po środku pola, ogólnie każdy może Cię zobaczyć. Właściciele, którzy mają okna na to pole, jacyś ludzie, którzy wynajęli jedyny dostępny domek, kompan Twojej podróży ale nie ma to żadnego znaczenia, no zupełnie. Więc stoisz całkowicie nago po środku tego pola, noc jest ciepła, cudowna, lipcowa, pachnąca. Nad Tobą skrzy się niebo bo jest tam tyle gwiazd ile potrafi być tylko latem. I myjesz się cały-cała tymi 5l wody, która pewnie jest ledwo ciepła ale Tobie wydaje się tak cudownie ogrzewająca ciało i tak rewelacyjnie je myjąca i relaksująca. Ja wiem, że nie każdy zrozumie podniecanie się 5l letniej wody na polu ale uwierzcie to było jedno z najcudowniejszych doznać w moim życiu.

Ooojjj, odpłynęłam. :)

Wracam do naszej kanciapki, coś tam sprzątamy ogarniamy, jemy jakąś sałatkę, pijemy drineczka, kilka stron książki, w końcu zasypiamy padnięte po dzisiejszych wrażeniach i 65 km. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz