Wczesnym ranem, gdy na zewnątrz jest jeszcze ciemno budzą nas śpiewy. Dźwięki dochodzą z doliny. Balijczycy rozpoczęli świętowanie, dzisiaj zaczyna się Galungan, dzień w którym dusze zmarłych wracają na Ziemię.
Dzwonią dzwonki, ćwierkają ptaki i do tego ten mantryczny śpiew. Zaczyna świtać.
Planowaliśmy z samego rana pojechać do pobliskiej świątyni i
obserwować obchody, jednak dźwięki zza okna na tyle nas rozleniwiają,
że postanawiamy dać sobie jeszcze godzinę odpoczynku.
Po godzinie wsiadamy na
skuter, jedziemy oglądać. Wczesne poranki na Bali, to najpiękniejsza pora dnia. Nie jest jeszcze tak gorąco, rozpoczynające dzień słońce cudownie oświetla
pola ryżowe, poranna mgła dodaje klimatu. Wszystko jest elektryzujące, budujące atmosferę oczekiwania na to co się dzisiaj wydarzy.
Po dłuższych poszukiwaniach udaje
nam się znaleźć świątynię. Nie wchodzimy do środka, obserwujemy, słuchamy, nie
chcemy przeszkadzać.
Gdy już nasyciliśmy się porankiem, wracamy do domu na śniadanie. Zasada jest taka jak wczoraj.
Dzień wcześniej wybraliśmy co chcemy zjeść i o umówionej godzinie, Pani przynosi śniadanie na taras. Tym razem wybrałam przepysznego naleśnika z bananem. Lekko słony naleśnik, słodko-słony banan, magia. Do tego owoce.
Maciek zamawia mie goreng.
Przed ruszeniem w dalszą podróż chłodzimy się chwilę w basenie. Czas się zbierać, ruszamy.
Wszystkie ulice przystrojone są „palmami”, w ostatnich dniach każdy ale to absolutnie każdy tkał swoją palmę.
Co chwilę mijamy odświętnie ubranych Balijczyków, niosących dary do świątyni.
Obrazki są nieziemskie, przez całą drogę towarzyszy nam widok na piękny Agung, najwyższy szczyt wyspy, mający 2997 m n.p.m. i równocześnie czynny wulkan.
Dojeżdżamy do najważniejsze
balijskiej świątyni – Pura Besakih. Wstęp kosztuje 60 tys. IDR (18 zł) od
osoby. W cenie dostajemy przewodnika, co nas bardzo cieszy, nie będziemy
mieli wątpliwości gdzie możemy zajrzeć, a gdzie nie, w szczególności w tak ważny dla Balijczyków dzień.
Wchodząc do świątyni
trzeba mieć sarong - długą chustę, którą wiąże się w pasie. Najczęściej są
one wypożyczane w cenie biletów lub za niewielką opłatą. Sarong musi założyć
zarówno kobieta, jak i mężczyzna, nawet jeśli ma długie spodnie czy sukienkę.
Świątynia robi wrażenie, warto
poświęcić na nią conajmniej 2 godziny. Jednak zanim będę rozpływać się nad pięknem tego
miejsca, opowiem o kilku minusach.
Zacznijmy od sarongu. W związku z
tym, że trzeba założyć go przed wejściem do świątyni, zanim zdążyliśmy zsiąść ze
skutera, podbiegło do nas kilka kobiet, próbując wcisnąć chustę. Oczywiście
rozmowa zaczyna się od tego, że do świątyni nie wpuszczą nas bez sarongu, gdy
odpowiadamy, że mamy własne, zaczynają się historie, że w takich nie wejdziemy
i musimy kupić dokładnie te które mają sprzedawczynie. Nie słuchajcie tego. Do
świątyni wpuszczą Was we własnych chustach, a co więcej gdy ich nie macie
wypożyczą sarong w cenie biletu.
Na każdym kroku, w mocno nachalny sposób, ktoś próbuje nam coś wcisnąć. Ponad kilometr przed
świątynią, słyszymy krzyki „this way!” i niestety nie są to uprzejmi Balijczycy, chcący wskazać nam poprawną drogę, a naciągacze kierujący na płatny parking. Nie dajcie się na to nabrać, można swobodnie podjechać pod samą
świątynię i tam zostawić skuter. Z kolei jeśli chodzi o ceny prywatnych parkingów, to Pan chciał od nas 50 tys. IDR (15 zł), gdy mu powiedzieliśmy,
że chyba sobie żartuje i na pewno tyle nie zapłacimy, stanęło na cenie dziesięć razy niższej.
Kolejne zaskoczenie, to "bezpłatny" przewodnik, którego pomoc otrzymaliśmy w cenie biletu. Planowaliśmy dać mu nieduży napiwek – tak tutaj jest przyjęte, dodatkowo byliśmy bardzo zadowoleni ze wspólnego zwiedzania. Po zakończeniu wycieczki Pan sam wspomniał, że miło byłoby dostać tipa. Wyciągnęłam równowartość 10 zł
(bilet za jedną osobę kosztował 18 zł) na co nasz przewodnik powiedział, że to
są małe pieniądze i ludzie dają po 10$ od osoby. Tutaj też warto podkreślić, że
te 10 zł ma inną wartość niż w Polsce, można za nie zjeść obiad w normalnym
warungu. W każdym razie skończyło się na 100 tys. IDR (30 zł) no i jakiś taki
niesmak pozostał. To nie chodzi o te 30 zł ale wydaje mi się, że można podejść
do tego trochę inaczej, na przykład, że jest to na fundusz wspomagający utrzymanie świątyni albo wytłumaczyć, że jest to wsparcie dla przewodników, a najlepiej wprost poinformować na początku o dodatkowej opłacie.
Pomijając wszystkie te historie, świątynia
jest zdecydowanie warta odwiedzenia. Pura Besakih uważana jest za najważniejszą z balijskich świątyń. Teren jest całkiem spory, chodzimy małymi klimatycznymi alejkami, zaglądając w bramy i odkrywając kolejne ukryte
perełki. Przy odrobinie szczęścia udaje nam się trafić na uroczystość błogosławienia całej
rodziny.
Ruszamy dalej, tym razem będziemy kierować się do świątyni
znajdującej się na górze Agung. Agung towarzyszy nam każdego dnia, zapierając dech w piersi.
Po drodze zatrzymujemy się w
przydrożnym warungu. Jestem ogromną fanką przydrożnych barów, tych polskich
też. Maciek jest bardziej zachowawczy w tym temacie ale tym razem dał się
namówić. Zamawiam noodle soup, na początku jest dość specyficzna w smaku, jednak
im dłużej się ją je, tym staje się lepsza. Do momentu... Do momentu, aż wyławiam z niej mrówkę. Spuszczam na to zasłonę milczenia, bar jest na powietrzu, mogło się zdarzyć, nikt od mrówki raczej jeszcze nie umarł. Później wyławiam drugą i trzecią, to już dla mnie za dużo.
I to jest idealny moment aby poruszyć temat problemów żołądkowych w
podróży, bo z tym bywa różnie. Przede wszystkim często myjemy i odkażamy ręce.
Zęby myjemy wykorzystując tylko butelkowaną wodę. Woda do picia, jedynie
butelkowania i zawsze sprawdzamy czy oby na pewno jest fabrycznie zamknięta.
Unikamy napojów z lodem, jeśli zamawiamy drinka z lodem, to tylko w miejscu o
wyższym standardzie. Prawda jest taka, że i tak nie wiemy w jakiej wodzie były
myte talerze, owoce, itd. Podczas mycia twarzy, zawsze do buzi może wpaść jakaś
kropelka. W każdym razie staramy się zabezpieczyć na tyle, na ile jest to możliwe. Dodatkowo zawsze mamy ze sobą zestaw szybkiego reagowania, czyli
tabletki na nagłe sytuacje i enterol.
Po nie do końca udanym lunchu ruszamy dalej, tym razem
naszym celem jest Pura Pasar Agung. Podjeżdżamy pod Agung, jest na tyle wysoko,
że czuć zmianę temperatury. Jest też na tyle wysoko, że 1,5 km przed świątynią
skuter nie daje rady podjechać z dwoma osobami. Maciek dojeżdża na górę skuterem, a ja muszę wspiąć się o własnych siłach.
Po dotarciu na miejsce, trafiamy na kolejnych naciągaczy.
Zanim zdążyliśmy zsiąść ze skutera, podchodzi do nas Pan i informuje, że musimy
zapłacić po 50 IDR (15 zł) i oczekuje, że od razu mu zapłacimy. Dopytujemy,
gdzie jest ticket office, po dłuższej wymianie zdań prowadzi nas do jakiejś szopki, która też nie
wygląda zbyt wiarygodnie. Pan w „kasie biletowej” każe nam wpisać się do
zeszytu i oczekuje zapłaty. Drążymy dalej, czy ma bilety, bo jeśli nie, to nie
dostanie od nas pieniędzy. Pan cały czas pokazuje na zeszyt, sugerując że
wpisanie się do niego jest potwierdzeniem opłaty. Gdy dalej naciskamy na bilety,
nagle magicznie się znajdują, do tego w dwukrotnie niższej cenie.
Nie mamy dzisiaj szczęścia do ludzi, jednak nie ma coś
się zrażać, widoki odbierają nam mowę.
Na dzisiaj kończymy zwiedzanie, czas wracać do Sideman, po
drodze zatrzymujemy się na obiad, żeby jednak zjeść coś bez insektów i chwilę odpocząć. Maciek
klasycznie wybiera mie goreng, dla mnie tuńczyk z ryżem, urap-urap, do tego
pyszny sosik z masła, czosnku i limonki. Tutejsza kuchnia jest genialna pod
kątem równoważenia smaków. Zawsze do czegoś tłustego, pojawiają się chrupiące,
orzeźwiające dodatki, do tego dużo kolendry, która smakuje jak nigdzie. Za
tuńczyka płacę 15 zł, mie goreng – 13,5 zł (w wcześniejszym warungu, mie goreng
kosztowało 4,5 zł, zupa po wyłowieniu mrówek była gratis.). Na Bali na dole
karty zawsze znajdziecie informację o dodatkowej opłacie – tax&service i
jest to 10-25% ceny podawanej w karcie.
To był męczący dzień, przejechaliśmy ponad 60 km na
skuterze, do tego dużo emocji, dużo chodzenia, dużo zwiedzania. Wracamy do domu, żeby odpocząć i schłodzić się w basenie.
Wieczorem jedziemy na kolację, tym razem wybieramy knajpę o trochę wyższym standardzie - Sleeping Gajah Kitchen & Lounge. Zamawiamy krewetki w
tempurze, sałatkę z tuńczykiem, tuńczyka na quinoi z warzywami i kurczaka z
warzywami. Ceny europejskie.
Po powrocie do domu, padamy w trzy sekundy.
Do jutra!