DZIEŃ 3.
Rano ja znowu w ramionach Morfeusza do oporu. Sylwia od rana działa, załatwia nam jajeczka od kury co to pod nogami biega, soloną słoninę do jajecznicy, do tego (już teraz) nasz Pan gospodarz przynosi nam ogóreczki małosolne (jejku nawet jak teraz o tym piszę to mi ślinka cieknie). Ja pichcę śniadanie stulecia, no uczta, uczta wielka. Jejku jeść, leżeć, czytać, czego chcieć od życia więcej? Rozpłaszczona, nażarta jak dzika norka, jednoczę się Bogiem, każdą komórką ciała wiedząc, że życie jest wspaniałe. Z zjednoczenia wyrywa mnie fakt, że znowu trzeba ruszyć, a to dzień trzeci kryzysowy, tyłeczek ciąży i co więcej potłuczony od siodełka, wcale się nie chce oderwać od koca. :) Endomondo mówi, że ruszamy o 12.
Ruszamy, jednak po kilku kilometrach znajdujemy fajny
zameczek, który staje się idealnym miejscem do wylegiwania na trawie. Do
lenistwa nikt nas nie musi namawiać więc pod pretekstem zwiedzania, ciach na
trawkę. (Ja naprawdę dopiero teraz zaczynam rozumieć o co chodziło Kochanowskiemu
z tą lipą.) W końcu ruszamy dalej,
szczerze mówiąc nie pamiętam jak wyglądała droga do Chełma. Wydaje mi się, że
byłam trochę rozczarowana bo miało być sielsko-anielsko, a włączyły się klimaty
miejskie. Cały czas jest okropnie gorąco, duszno, w mieście narasta to jeszcze
bardziej, a do tego robi się ciasno. Jakaś kobieta lekko potrąca Sylwię
samochodem cofając. No jakaś dziwna napinka się robi.
Szybko uznajemy, że napinki nie chcemy i uciekamy jak
najszybciej z miasta, a każde kolejne omijamy szerokim łukiem. Sylwia na
wkurwie jest w pełni zdeterminowana, żeby w końcu znaleźć jeziorko, glinankę,
cokolwiek. I bardzo dobrze bo się udaje. Wbiegamy do tej wody jak głupie, potem
leżymy na kocu chillujemy, chełmska napina odchodzi daleko w zapomnienie.
Robi się dość późno, my maksymalnie rozleniwione, a przed
nami jeszcze pół trasy – trzeba się zbierać.
No i teraz słuchajcie, wyobraźcie sobie taką scenerię.
Jedziemy, jedziemy tą cudowną, polską, przepiękną wsią. Na naszych rowerach
powiewają ręczniki, kostiumy, koszulki które się suszą. Włosy pachną słońcem,
jeziorem, wiatrem, wywijają się w tysiąc możliwych i niemożliwych stron,
łapiemy w nie tyle wiatru ile się da. Świeci słońce ale takie fajne słońce,
takie zmęczone całym dniem, już pomarańczowe, no muskające tę skórę cudownie
promyczkiem każdym, nagrzewające, pachnące.
Jest idealnie. Kolejne 25km jest naprawdę idealne w każdym
calu.
Dojeżdżamy do Woli Uhruskiej, tutaj gdzieś miało być pole
biwakowe ale nikt nic o nim nie wie. Siadamy na schodkach przed sklepem,
kupujemy sobie coś do jedzenia na wieczór, pijemy piwko, poznajemy trzech
chłopaków, którzy na rowerze też, wymieniamy wrażenia. Siedzimy przed sklepem w
słoneczku nie wiem może i godzinę. Ludzie przyjeżdżają, odjeżdżają. To wszystko
tak wspaniale płynie. W końcu ruszamy dalej, szukamy naszego pola biwakowego.
Po jakimś czasie udaje nam się znaleźć. Owszem jest pole…
ale z biwakowy, to nie ma nic wspólnego. Pan zdzwiony naszym przybyciem, w
sumie to my bardziej sugerujemy jakbyśmy mogły tutaj się rozbić. W końcu
prowadzi nas do przyczepy kampingowej stojącej na samym końcu pola ale prowadzi
nas przez rój gzów. Jejku, to jest przerażające. Biegniemy, machamy, tupiemy, a
one atakują cały czas, po kilka naraz, gryzą, a to przecież bardzo boli. To
jest straszne. Patrzymy po sobie z Sylwią, nasz wzrok mówi nie ważne, że zaraz
będzie ciemno – uciekamy.
Dziękujemy za przyczepę. Siadamy na chwilę, kombinujemy co
tu robić. W tym czasie przychodzą do nas kozy, które chcą całkowicie zeżreć
nasze zapasy jedzenia. Wszystko prawie podarły, ponadgryzały, w ślinie się tapla,
do tego nie wiemy do końca jak z tym kozami pracować, odstraszyć je. W końcu w
miarę zaczynają nas słuchać.
Rozmawiamy chwilę z właścicielem, poznajemy historię co on
tutaj, tak to ta: „pierdolnąć wszystko i w Bieszczady”. W końcu postanawiamy, że
rozbijemy się pod płotem. W międzyczasie okazuje się, że Państwo robią
samodzielnie sery z mleka kózek, oczywiście chcemy spróbować – zamawiamy jeden.
Jeeezzzzuuuuu!!! Co to było. Bez słowa, patrząc tylko po
sobie z roześmianymi oczami zjadamy cały ogromny kawał, nie wiem ile go było,
pół kilko? Aż piszczy pod zębami, ze szczypioreczkiem, jak teraz o tym piszę,
chce mi się płakać ze szczęścia, to było tak proste i tak cudowne, tym brudnym
scyzorykiem krojone i z niego zjadane, jejku jaki smak. :)
No i tak siedzimy robi się ciemno, namiot nierozstawiony,
rozmawiamy z gospodarzami, poznajemy ich historię. W końcu Sylwia wypatruje
kanciapkę, to nie jest obora, ani domek. Bardziej taka duża chałupka
gospodarcza. Wraca i zachwycona mówi, że tam śpimy. Ja się trochę upieram, że
może jednak namiot, no bo zrozumcie, jak wozisz ten namiot, śpiwór, maty no i
ogólnie jeszcze kilka gadżetów, które umożliwiają życie w namiocie, to chcesz
go jak najbardziej zamortyzować. W końcu idę do kanciapki, patrzę. Jejku jeśli
tylko się da nocujemy tutaj! Obowiązkowo! Jaki tam jest klimat… Takiego właśnie
dzikiego podróżowania w tej polskiej, cudownej wsi. Po prostu zmysły szaleją na
każdym kroku. Czujesz to wszystko no każdym receptorem.
Ale to jeszcze nie koniec cudów. Pytamy o możliwość kąpieli,
prysznica, czegokolwiek. Pan pokazuje nam trójnóg na środku pola (na środku naprawdę
przeogromnego pola) daje nam worek z podgrzaną na słońcu wodą – 10l na dwie
osoby.
Ja wiem, że już raz zjednoczyłam się z Bogiem ale to było
tak niesamowite doznanie. Wyobraź sobie. Stoisz naga po środku pola, ogólnie
każdy może Cię zobaczyć. Właściciele, którzy mają okna na to pole, jacyś
ludzie, którzy wynajęli jedyny dostępny domek, kompan Twojej podróży ale nie ma
to żadnego znaczenia, no zupełnie. Więc stoisz całkowicie nago po środku tego
pola, noc jest ciepła, cudowna, lipcowa, pachnąca. Nad Tobą skrzy się niebo bo
jest tam tyle gwiazd ile potrafi być tylko latem. I myjesz się cały-cała tymi
5l wody, która pewnie jest ledwo ciepła ale Tobie wydaje się tak cudownie
ogrzewająca ciało i tak rewelacyjnie je myjąca i relaksująca. Ja wiem, że nie
każdy zrozumie podniecanie się 5l letniej wody na polu ale uwierzcie to było
jedno z najcudowniejszych doznać w moim życiu.
Ooojjj, odpłynęłam. :)
Wracam do naszej kanciapki, coś tam sprzątamy ogarniamy, jemy
jakąś sałatkę, pijemy drineczka, kilka stron książki, w końcu zasypiamy padnięte
po dzisiejszych wrażeniach i 65 km.