Etykiety

sobota, 31 grudnia 2016

ROWEREM PO WSCHODZIE | Krasnystaw - Wola Uhruska dzień 2


DZIEŃ 3.

Rano ja znowu w ramionach Morfeusza do oporu. Sylwia od rana działa, załatwia nam jajeczka od kury co to pod nogami biega, soloną słoninę do jajecznicy, do tego (już teraz) nasz Pan gospodarz przynosi nam ogóreczki małosolne (jejku nawet jak teraz o tym piszę to mi ślinka cieknie). Ja pichcę śniadanie stulecia, no uczta, uczta wielka. Jejku jeść, leżeć, czytać, czego chcieć od życia więcej? Rozpłaszczona, nażarta jak dzika norka, jednoczę się Bogiem, każdą komórką ciała wiedząc, że życie jest wspaniałe. Z zjednoczenia wyrywa mnie fakt, że znowu trzeba ruszyć, a to dzień trzeci kryzysowy, tyłeczek ciąży i co więcej potłuczony od siodełka, wcale się nie chce oderwać od koca. :) Endomondo mówi, że ruszamy o 12.


Ruszamy, jednak po kilku kilometrach znajdujemy fajny zameczek, który staje się idealnym miejscem do wylegiwania na trawie. Do lenistwa nikt nas nie musi namawiać więc pod pretekstem zwiedzania, ciach na trawkę. (Ja naprawdę dopiero teraz zaczynam rozumieć o co chodziło Kochanowskiemu z tą lipą.)  W końcu ruszamy dalej, szczerze mówiąc nie pamiętam jak wyglądała droga do Chełma. Wydaje mi się, że byłam trochę rozczarowana bo miało być sielsko-anielsko, a włączyły się klimaty miejskie. Cały czas jest okropnie gorąco, duszno, w mieście narasta to jeszcze bardziej, a do tego robi się ciasno. Jakaś kobieta lekko potrąca Sylwię samochodem cofając. No jakaś dziwna napinka się robi.

Szybko uznajemy, że napinki nie chcemy i uciekamy jak najszybciej z miasta, a każde kolejne omijamy szerokim łukiem. Sylwia na wkurwie jest w pełni zdeterminowana, żeby w końcu znaleźć jeziorko, glinankę, cokolwiek. I bardzo dobrze bo się udaje. Wbiegamy do tej wody jak głupie, potem leżymy na kocu chillujemy, chełmska napina odchodzi daleko w zapomnienie.


Robi się dość późno, my maksymalnie rozleniwione, a przed nami jeszcze pół trasy – trzeba się zbierać.

No i teraz słuchajcie, wyobraźcie sobie taką scenerię. Jedziemy, jedziemy tą cudowną, polską, przepiękną wsią. Na naszych rowerach powiewają ręczniki, kostiumy, koszulki które się suszą. Włosy pachną słońcem, jeziorem, wiatrem, wywijają się w tysiąc możliwych i niemożliwych stron, łapiemy w nie tyle wiatru ile się da. Świeci słońce ale takie fajne słońce, takie zmęczone całym dniem, już pomarańczowe, no muskające tę skórę cudownie promyczkiem każdym, nagrzewające, pachnące.


Jest idealnie. Kolejne 25km jest naprawdę idealne w każdym calu.

Dojeżdżamy do Woli Uhruskiej, tutaj gdzieś miało być pole biwakowe ale nikt nic o nim nie wie. Siadamy na schodkach przed sklepem, kupujemy sobie coś do jedzenia na wieczór, pijemy piwko, poznajemy trzech chłopaków, którzy na rowerze też, wymieniamy wrażenia. Siedzimy przed sklepem w słoneczku nie wiem może i godzinę. Ludzie przyjeżdżają, odjeżdżają. To wszystko tak wspaniale płynie. W końcu ruszamy dalej, szukamy naszego pola biwakowego.

Po jakimś czasie udaje nam się znaleźć. Owszem jest pole… ale z biwakowy, to nie ma nic wspólnego. Pan zdzwiony naszym przybyciem, w sumie to my bardziej sugerujemy jakbyśmy mogły tutaj się rozbić. W końcu prowadzi nas do przyczepy kampingowej stojącej na samym końcu pola ale prowadzi nas przez rój gzów. Jejku, to jest przerażające. Biegniemy, machamy, tupiemy, a one atakują cały czas, po kilka naraz, gryzą, a to przecież bardzo boli. To jest straszne. Patrzymy po sobie z Sylwią, nasz wzrok mówi nie ważne, że zaraz będzie ciemno – uciekamy.

Dziękujemy za przyczepę. Siadamy na chwilę, kombinujemy co tu robić. W tym czasie przychodzą do nas kozy, które chcą całkowicie zeżreć nasze zapasy jedzenia. Wszystko prawie podarły, ponadgryzały, w ślinie się tapla, do tego nie wiemy do końca jak z tym kozami pracować, odstraszyć je. W końcu w miarę zaczynają nas słuchać.



Rozmawiamy chwilę z właścicielem, poznajemy historię co on tutaj, tak to ta: „pierdolnąć wszystko i w Bieszczady”. W końcu postanawiamy, że rozbijemy się pod płotem. W międzyczasie okazuje się, że Państwo robią samodzielnie sery z mleka kózek, oczywiście chcemy spróbować – zamawiamy jeden.

Jeeezzzzuuuuu!!! Co to było. Bez słowa, patrząc tylko po sobie z roześmianymi oczami zjadamy cały ogromny kawał, nie wiem ile go było, pół kilko? Aż piszczy pod zębami, ze szczypioreczkiem, jak teraz o tym piszę, chce mi się płakać ze szczęścia, to było tak proste i tak cudowne, tym brudnym scyzorykiem krojone i z niego zjadane, jejku jaki smak. :)

No i tak siedzimy robi się ciemno, namiot nierozstawiony, rozmawiamy z gospodarzami, poznajemy ich historię. W końcu Sylwia wypatruje kanciapkę, to nie jest obora, ani domek. Bardziej taka duża chałupka gospodarcza. Wraca i zachwycona mówi, że tam śpimy. Ja się trochę upieram, że może jednak namiot, no bo zrozumcie, jak wozisz ten namiot, śpiwór, maty no i ogólnie jeszcze kilka gadżetów, które umożliwiają życie w namiocie, to chcesz go jak najbardziej zamortyzować. W końcu idę do kanciapki, patrzę. Jejku jeśli tylko się da nocujemy tutaj! Obowiązkowo! Jaki tam jest klimat… Takiego właśnie dzikiego podróżowania w tej polskiej, cudownej wsi. Po prostu zmysły szaleją na każdym kroku. Czujesz to wszystko no każdym receptorem.


Ale to jeszcze nie koniec cudów. Pytamy o możliwość kąpieli, prysznica, czegokolwiek. Pan pokazuje nam trójnóg na środku pola (na środku naprawdę przeogromnego pola) daje nam worek z podgrzaną na słońcu wodą – 10l na dwie osoby.

Ja wiem, że już raz zjednoczyłam się z Bogiem ale to było tak niesamowite doznanie. Wyobraź sobie. Stoisz naga po środku pola, ogólnie każdy może Cię zobaczyć. Właściciele, którzy mają okna na to pole, jacyś ludzie, którzy wynajęli jedyny dostępny domek, kompan Twojej podróży ale nie ma to żadnego znaczenia, no zupełnie. Więc stoisz całkowicie nago po środku tego pola, noc jest ciepła, cudowna, lipcowa, pachnąca. Nad Tobą skrzy się niebo bo jest tam tyle gwiazd ile potrafi być tylko latem. I myjesz się cały-cała tymi 5l wody, która pewnie jest ledwo ciepła ale Tobie wydaje się tak cudownie ogrzewająca ciało i tak rewelacyjnie je myjąca i relaksująca. Ja wiem, że nie każdy zrozumie podniecanie się 5l letniej wody na polu ale uwierzcie to było jedno z najcudowniejszych doznać w moim życiu.

Ooojjj, odpłynęłam. :)

Wracam do naszej kanciapki, coś tam sprzątamy ogarniamy, jemy jakąś sałatkę, pijemy drineczka, kilka stron książki, w końcu zasypiamy padnięte po dzisiejszych wrażeniach i 65 km. 


czwartek, 29 grudnia 2016

ROWEREM PO WSCHODZIE | Jarocin - Zwierzyniec - Krasnystaw dzień 1


Mówi się, że czas ucieka tym co go pilnuję, przyznaję że w ostatnim czasie nie pilnowałam ani ciut-ciut, a i tak uciekł. Pół roku zleciało jak z bicza strzelił, jednak obiecałam sobie, że relację z jeszcze jednej podróży wstawię w tym roku. Wspomnień z zeszłego nie powinno się zaciągać do kolejnego, żeby nie zajmowały miejsca, więc w miarę możliwości je zwalniam.

No to po kolei. W którymś momencie doprowadziłam do tego, że zrobiło mi się trochę więcej czasu wolnego. Oczywiście jak przeważnie w takich sytuacjach, zamarzyłam o podróży. Najlepiej trochę wymagającej, dużo kontaktu z naturą, no i w obecnej sytuacji wyjazd musiał być nisko budżetowy. Jakiś czas temu widziałam, że koleżanka była na wycieczce rowerowej w okolicach Mazur. Napisałam czy by nie chciała jeszcze, powiedziała że by chciała, umówione, kupiłam rower, jedziemy.


Sylwia jako że wprawiona w tego typu wojażach, była odpowiedzialna za trasę, kilka dni przed startem okazało się, że pogoda ma być do kitu więc szybko ją zmieniła. Równocześnie dwa dni przed wyjazdem okazało się, że nie ma już biletów na pociąg, co tu zrobić, co tu zrobić. W końcu sytuację uratował Marcel postanowił nas zawieźć do miejsca startu. Tyle tytułem wstępu, a teraz krok po kroku, zapraszam bo wyjazd cudowny. :)

DZIEŃ 1.

Ruszamy z Jarocina ok 11. Już nie pamiętam o której ale musieliśmy jakoś strasznie wcześnie wstać, żeby dotrzeć tam przed południem, jeszcze do tego cofnąć się do Mińska po Sylwię. Tak więc będąc o 11 w Jarocinie, uwierzcie, że kilka godzin "w nogach" już było i pierwsza fala zmęczenia uderzyła.



No ale ruszyłyśmy. Jechało się super (podejrzewam, że nawet można przyznać się do lekkiego wiatru w plecy). Jechałyśmy, gadałyśmy, sielsko anielsko. Co jakiś czas przerwa na wylegiwanie się na trawie, co i raz jakiś miejscowy podchodził, zagadywał więc mogłyśmy trochę, poznać się dowiedzieć. Później przerwa na jedzenie, jakieś piwko małe, gdy wiedziałyśmy że cel już blisko. Na prawdę luz-bluz, przyjemnie bez żadnej spinki.


Dojechałyśmy do Zwierzyńca, z bilansem 65 km, a tam co? Jakiś festiwal, Dni Zwierzyńca czy coś takiego. Mnóstwo ludzi, wielka impreza, wszędzie głośno, koncert, no w sumie fajnie na rozpoczęcie przygody. Znalazłyśmy pole namiotowe, ogarnęłyśmy: rozstawianie namiotów, zakupy, myju, myju takie różne. Gdy wszystkie obowiązki wypełniłyśmy słodkie wylegiwanie się, kolacja (zabrałam ze sobą grilla jednorazowego jednak rozpalenie go okazało się zbyt dużym wyzwaniem, zostawiłyśmy część mięsa na jutro żeby spokojnie je usmażyć, jednak zwierzęta z pobliskiego lasu się nim poczęstowały no i dupa). 


Tak więc w miłej atmosferze, gadając, pijąc wódeczkę w akompaniamencie "Ruda tańczy jak szalona" spędziłyśmy wieczór, bardzo miły wieczór. Rozsądek i zmęczenie w którymś momencie kazały iść spać.


DZIEŃ 2.

No dobrze, budzimy się trochę wygniecione, właściwie Sylwia wstaje wcześniej, a ja śpię do oporu, w końcu budzi mnie kawką. Krążymy, szuramy, no jakoś ciężko ruszyć. Kawałek odratowanego mięsa próbujemy zjeść, do tego sałatka i owsianka. w końcu się pakujemy i ruszamy dalej, endomondo podpowiada, że jest 11.


Dzisiaj mamy dojechać w okolice Krasnegostawu. Jest prawdziwy upał. Przez cały dzień upał, upał, upał. Pilnujemy się żeby chronić głowę i dużo pić. W którymś momencie troszkę się rozdzielamy, Sylwia nie czuje się najlepiej i trochę słabnie, ja z kolei nie dają rady jechać wolniej i chcę jak najszybciej dojechać do cienia więc przez jakieś 30 min śmigamy oddzielnie. 



Przez całą drogę szukamy miejsca, jeziora, glinianki, czegokolwiek, żeby chociaż na chwilę wejść i się schłodzić, niestety nic z tego. :( W końcu dojeżdżamy do sklepu. Po raz pierwszy wypiłam piwo na hejnał, nie wiem ile mi to zajęło - 2 min? Jakby nie chodzi o to, że chwalę się tym fantastycznym osiągnięciem tylko chciałam Wam pokazać poziom spragnienia, odwodnienia. Później kładziemy się przy drodze na trawie, odpoczywamy w cieniu, nie chce nam się ruszyć, leżymy tam godzinę, może półtorej. Ładujemy w siebie sok pomidorowy bo potas i magnez, wodę, jakieś batoniki. 




W końcu zbieramy się, jedziemy dalej. Dojeżdżając do Krasnegostawu zaczynamy rozglądać się za noclegiem lub miejscem na rozbicie namiotu, a tu nic ciekawego nie ma. Pytamy przechodniów, nikt nic nie wie. Pole namiotowe - brak, agro - brak, na dziko - nie radzę. 


No dobra uznajemy, że bez spinki, usiądziemy gdzieś, coś zjemy, podzwonimy, wymyślimy. W trakcie jedzenia udaje nam się coś znaleźć ale ni w ząb nie wiemy jak tam trafić. Zbierają się ciemne chmury, więc szybko ruszamy i wtedy cała seria kataklizmów naraz. Nie mamy zielonego pojęcia gdzie jechać, leje tak że bożego świata nie widać, a my jedziemy ulicą więc mało bezpiecznie, Sylwii siada kolano i strasznie cierpi, nic nie pomaga. Dramat goni dramat. Robimy sobie chwilę przeczekania na stacji, pogoda się powoli zmienia, podejmujemy drugą próbę szukania naszego Pana od noclegu, jedziemy gdzieś w jakieś dziwne miejsce, typ który z nami gadał po dziesiątym telefonie ma nas już serdecznie dość. W końcu postanawia że po nas wyjedzie samochodem i owszem jedzie starym radiowozem ze zdartym napisem "policja", o co tu chodzi? Jadąc za nim wjeżdżamy na podwórko pełne ukraińskich samochodów, robotników, wszyscy piją piwo, obcinają nas na prawo i lewo, a my ze spodenkami wywiniętymi tak, że pół tyłka wystaje, ramiączka ściągnięte, do tego całe mokre, 70 km w nogach. Nie wiem może patrzyli z żalem i zatroskaniem ale ja się trochę wystraszyłam, jakoś tak nie do końca sympatycznie i ufnie.

Sylwia nie podziela moich obaw więc czuję się bezpieczniej. W końcu się otwieram, zagaduję do Pana, że cały Krasnystaw szumi, że robi najlepsze naleweczki w okolicy, w efekcie przynosi nam dwie butelki na spróbowanie, zagaduje, siedzi, a właściwie stoi w drzwiach. Nie chce z nami wypić brudzia, bo nie pije, no robi się jakoś przyjemniej bezpieczniej, a nasz Pan z niedostępnego gburka przemienia się w szalenie miłego i troskliwego gospodarza. A do tego prysznic normalny (wiecie, że umyć się można po tym upalnym dniu), a do tego pościel czysta, łóżko i herbatę można wypić no niesamowite. 

Z tego co pamiętam na kolację pomidor z ogórkiem kiszonym, cebulką i jogurtem. Jakieś golnięcie, książeczka i szybkie spaciu, bo jutra trzeba walczyć dalej.


DZIEŃ 3. 

Rano ja znowu w ramionach Morfeusza do oporu. Sylwia od rana działa, załatwia nam jajeczka od kury co to pod nogami biega, soloną słoninę do jajecznicy, do tego (już teraz) nasz Pan gospodarz przynosi nam ogóreczki małosolne (jejku nawet jak teraz o tym piszę to mi ślinka cieknie). Ja pichcę śniadanie stulecia, no uczta, uczta wielka. Jejku jeść, leżeć, czytać, czego chcieć od życia więcej? Rozpłaszczona, nażarta jak dzika norka, jednoczę się Bogiem, każdą komórką ciała wiedząc, że życie jest wspaniałe. Z zjednoczenia wyrywa mnie fakt, że znowu trzeba ruszyć, a to dzień trzeci kryzysowy, tyłeczek ciąży i co więcej potłuczony od siodełka, wcale się nie chce oderwać od koca. :) Endomondo mówi, że ruszamy o 12.


Ciąg dalszy nastąpi. :)

środa, 21 grudnia 2016

Przeżyła to Pani i koniec.


W zeszłym roku składając życzenia chciałam Was zachęcić do pytania: z czym być się obudził, gdybyś tylko z tym za co byłeś wdzięczny wczoraj. Kto odrobił pracę domową, myślę, że całkiem sporo mógł zyskać. Tamten czas, nie był łatwy, minął rok zmieniło się dużo i nie zmieniło się nic, bo wciąż dużo smutku we mnie, innego ale wciąż smutku.

Widzisz i w takich niełatwych czasach dzieją się z Tobą i wokół Ciebie dziwne rzeczy. Nagle spotykasz mnóstwo ludzi, którzy mają też swój czas niełatwy. I o ile poświęcasz chociaż trochę siebie na małą analizę tego co się dzieje wokół, dochodzisz do wniosku, że nie tylko Tobie źle, chociaż nie zawsze to łatwo zauważyć. No to idąc dalej skoro nie Tobie tylko, to nie jesteś epicentrum wszechświata i niezależnie od tego jak słabo, to i tak świt nadejdzie każdego dnia. Ja wiem, że banał i że najczęściej w takich sytuacjach nie chce się tego świtu ani trochę. Albo wręcz przeciwnie, wyczekuje, żeby noc upiorna i bezsenna skończyła się jak najszybciej. Banały czasem są potrzebne.

Dlatego w tym roku życzenia i ciepłe słowo chciałam skierować głównie do tych co czekają na świt albo boją się jego nadejścia. Dla tych co nie mają w tym roku sił na wykrzykiwanie: NOWA JA -  nauczę się języków, pójdę na fitness, wyjadę w podróż życia. Mimo tego, że jestem specjalistką od zaczynania wszystkiego od nowa i już przestałam pytać ile razy jeszcze można, za każdym razem poznaję kolejną odpowiedź. Za każdym razem staję się trochę kimś innym. Starszym, a przez jakiś czas na pewno starym. Ale najważniejsze, że w tych sytuacjach w końcu dochodzisz do tego, że to życie po prostu. Że ono takie jest. I już nie krzyczysz dlaczego ja, bo wiesz, że teraz Ty bo jutro on, a pojutrze ona. Jak masz tę wiedzę, to już łatwiej, co z tym zrobisz – Twój wybór. 

I tak na koniec dnia, a właściwie tego roku mam ogromną wdzięczność za tę codzienności i za tę rodzinę przy stole, bo widzisz ostatnio okazało się, że któregoś dnia do domu może nie wrócić mąż i syn, nagle, bez zapowiedzi, bach, ale na zawsze. Więc dalej idąc co mam na koniec tego roku oprócz pierwszych kilku siwych włosów? Chęć ciągnięcia z każdego dnia. Jeszcze nie mam na to siły ale już wiem, że chcę.

Dedykuję tym co potrzebują codziennej instrukcji. Takiej, która mówi Ci, że musisz codziennie wstać z łóżka, bo uwierz są okresy gdy nie jest to oczywiste i potrafią trwać długimi tygodniami, oby tylko tygodniami. Ja jeszcze wciąż potrzebuję zrobić sobie codziennie „to do list”, iść z nią krok po kroku, skreślać, wykreślać, na siłę wymagać od siebie. Szczęśliwie piszę ją już sama i nie umieszczam na niej: umyć zęby, umyć się, zjeść śniadanie. To już za mną.

Puentując, chciałabym jak na początku, „przeżyła to już Pani i koniec” ale chyba jeszcze nie koniec i wciąż potrzebuję instrukcji kolejnego dnia. Krok po kroku.

Dla tych, którzy są na początku tej drogi, przeklejam „Listy polecone” Krystyny Jandy, publikowane w „Pani”. Dzisiaj poznałam dzięki blogowi „Tekstualna”, dziękuję, podaję dalej dla tych co nie potrafią napisać swojej instrukcji z ciepłymi życzeniami na codzienność.


„Przeżyła to Pani i koniec. Żyje Pani, jest młoda i, sądząc z listu, mimo żalu, rozpaczy, upokorzenia – silna. Los i ludzie wyrządzili Pani krzywdę, jednak czas wszystko złagodzi, to jedno jest pewne, mimo że to banał: czas leczy wszystko. Ale pod jednym warunkiem – nie może Pani dopuścić teraz do coraz większej degradacji i uczuć, i sytuacji, i życia. Musi Pani wytrzymać, za wszelką cenę iść dalej, kochać siebie i przetrwać. I nie pozwolić sobie na rozpamiętywanie i rozpacz. Niech Pani dba o siebie! Nie pogrąża się w myślach, nie lituje nad sobą i dzieckiem, tylko wstaje co rano, myje zęby, robi śniadanie, pracuje, robi zakupy, patrzy ludziom w oczy spokojnie, uśmiecha się i zabiera do „prania”. A noce musi Pani jakoś przetrwać, mnie pomaga czytanie, zagłębianie się w historie innych. Niech Pani sobie nie pozwala na ani chwilę odpoczynku i myślenia. Wszystko minie. Przysięgam. Wysyłam Pani całą siłę i nadzieję, jaką można sobie wyobrazić, ale też pragmatyzm, rozsądek i spokój. Pewnego dnia życie znów będzie łatwe.”
— Krystyna Janda, Listy polecone, PANI



poniedziałek, 24 października 2016

EVEREST BASE CAMP | Pa-pa, odważ się. Koniec.



Jak ja się zbieram do niektórych rzeczy. Długo zawsze. Często się zbieram i w końcu uff, często się zbieram, zebrałam i w kieszeń chowam. Strasznie myślałam o tym ostatnim wpisie no bo cykl himalajski trzeba zamknąć (i trochę tak wzniośle, że w rocznicę śmierci Kukuczki). Jednak w związku z tym, że najbardziej zachwycała mnie w literaturze klamra kompozycyjna, no to sama bez klamry nie lubię.

No to myślałam jak ten zawijas ostatni napisać. Że tylko zdjęcia wstawię albo film. Potem uznałam, że nie do końcu uczciwie, więc żeby uczciwie, to o powrocie do Warszawy. W końcu uznałam że to zbyt patetyczne bo ten powrót do Warszawy wyglądał tak, że nie potrafiłam w niej żyć zupełnie, miejsca sobie znaleźć. No ale co wyjechałam na trzy tygodnie i będę pisała o rozszerzonej świadomości, niegodzeniem się z tym co wcześniej wydawało się normą i codziennością, a teraz okrutnie ciasne. Po 3 tygodniach? Pojebało. 

W końcu trafiłam na artykuł pewnie pod tytułem: "Nie podróżuj bo...", jednym z argumentów było, bo nie będziesz potrafił wrócić do (chciałam napisać normalnego) poprzedniego życia. No to myślę, nie tylko mnie dotyczy, więc może wcale nie tak głupio, patetycznie. No to spróbuję, niech mówią że pojebało.

Z tą podróżą to różnie. Mnóstwo osób nie rozumiało, mówiło że też by chciało ale... Pytało po co Ci to, Tatry też piękne. Albo mówiło skoro NAWET w Tatrach nie byłaś to po co tam. Albo JA bym najpierw w Tatry... Patrzyli jak na debila, w czoło się pukali z zazdrością o odwagę realizowania marzeń albo bez. Prychali okrutnie. Znacie te reklamę banku? "Do Katmandu?!", oprócz tego że inspiruję banki do kręcenia reklam, to tak do Katmandu, bo chcę. 

No i wśród tych pytań czy Cię Bóg opuścił było jedno, które do mnie trafiło: "Za czym gonisz przed czym uciekasz?". Całe szczęście, że zadałam je sobie sama.

I wiesz o co chodzi, jedziesz tam w nieznane, mimo tego że pokazujesz, że niczego się nie boisz to przerażona strasznie. I jedziesz szukając jasnej drogi w swoim życiu a tu co krok dupa. Natchnienie za tą górką? Nie. Za tą skałką? Chyba żartujesz. No i jak nie olśniło pierwszego bądź drugiego dnia, to przestajesz. Z myślami już luźnymi swoimi. W którymś momencie stajesz oglądasz się i pozostaje już tylko pół pytania bo nikt Cię nie goni, więc przed niczym nie uciekasz. I rozumiesz, że to przed czym uciekałeś, to Twój cień. Oglądasz się nie ma nikogo. Ty. No i myślisz tyle miesięcy oby nie naście miesięcy zmarnowane. I to jest ten moment gdy otwierasz głowę.

Dzień dobry, spotykasz się sam ze sobą. Aaaa, ja i tak miałam w miarę łatwo bo spędzam ze sobą strasznie dużo czasu i bardzo go lubię spędzać. Ale co jak ktoś w tych górach i pierwszy raz dzień dobry do samego siebie?

No i wróciłam do tej Warszawy. Jak upośledzona. Z zacieszem non stop, z absolutnym niezrozumieniem co się wokół dzieje, w czym się kręciłam przecież wcześniej. Nie rozumiałam tego co do mnie mówią przyjaciele, bliscy, nie rozumiałam ich problemów bo mi strasznie błahe się wydawały i szkoda życia na drobiazgi i spalanie się, że szef w pracy... Jeździłam do tej samej pracy dzień w dzień, stojąc na tym samym skrzyżowaniu dzień w dzień z zacieszem wciąż no od ucha do ucha. Po dwóch tygodniach kąciki opadły, po prostu się przyglądałam z zadziwieniem. Po miesiącu patrzyłam jak przed wyjazdem wbita w fotel nie oddychająca już pełną piersią. Po dwóch miesiącach dzień w dzień płakałam na tym samym skrzyżowaniu. I wtedy słyszałam w głowie słowa Jubego, pewnie jeszcze z Katmandu: "Wiesz miś, to fajnie że teraz tak masz ale to nie sztuka. Pytanie ile to utrzymasz w serduszku". Dwa miesiące, żeby stracić tak wiele. Do tej pory pamiętam jak rozmawiałam z jedną osobą z firmy, myślę że bardzo życzliwą i szczerą i jak mówiłam, że ja teraz naprawdę nie mam żadnych problemów. Żadnych. Dwa miesiące.

Z pracy zrezygnowałam, bo to co wcześniej wydawało się zwykłe i codzienne, zaczęło uwierać okrutnie. Przestałam się zgadzać z tym co robię i jak robię. Zapytałam się czy wbrew sobie czy nie? Nie. Konsekwencje tego są duże. Do dziś. Nie mam stałej pracy, kończą mi się pieniądze. Żeby było jasne ani przez chwilę nie żałowałam tej decyzji mimo tego, że nie jest to historia osoby co wyruszyła w podróż, po dwóch latach nie wróciła i jest szczęśliwa jako barmanka na Fiji. Mimo tego, że życie daje mi taki wpierdol od jakiegoś czasu, że codziennie rano nagradzam samą siebie że wyszłam z łóżka. Rano otwieram tylko jedno oko, żeby sprawdzić z której strony dostanę dzisiaj lutę. Nie jest łatwo, baaa nigdy w życiu nie spodziewałam się, że będę mierzyła się z czymś takim. Piszę o tym bo łatwo jest radzić i tym kropidłem tłum nawracać gdy jest dobrze. Nie, nie jest, nie mniej każdemu polecam otworzyć głowę, a przede wszystkim podejmować decyzje. To mi dał ten wyjazd skoro klamra ma być. Nie odkładać decyzji, a na pewno nie dłużej niż na półtora miesiąca.

I jakby nie było, żeby pamiętać, że: 

"Żeby coś się zdarzyło
Żeby mogło się zdarzyć(...)
Trzeba marzyć
Zamiast dmuchać na zimne
Na gorącym się sparzyć
Z deszczu pobiec pod rynnę
Trzeba marzyć

Gdy spadają jak liście
Kartki dat z kalendarzy
Kiedy szaro i mgliście
Trzeba marzyć
W chłodnej, pustej godzinie
Na swój los się odważyć
Nim twe szczęście cię minie
Trzeba marzyć

W rytmie wietrznej tęsknoty
Wraca fala do plaży
Ty pamiętaj wciąż o tym
Trzeba marzyć
Żeby coś się zdarzyło
Żeby mogło się zdarzyć (...)
Trzeba marzyć
"




niedziela, 25 września 2016

Maraton Warszawski Bieg na Piątkę


To ważny bieg, z wielu względów. Tym razem ważny dla mnie, tak po prostu dla mnie i tylko dla mnie. Biegłam tylko dla siebie, trzymałam kciuki za kilka osób, tym razem nie kibicowałam.

Przed startem strach, gonił strach. Cel był prosty całość w 35min, biorąc pod uwagę ostatnie treningi (09/2016 38:49-36:07) plan ambitny. Założyłam też, że jeśli wolniej, nic się stanie. Ostatnio dużo rzeczy robię wolno i chcę robić wolno, robię wolno, po prostu. Tak mi dobrze.

Oczywiście biorąc pod uwagę, że gdy kończyłam biegać, 5km zajmowało mi 29:46min, to na początku trochę frustrowało. Teraz chcę wolno, powoli, krok po kroku, już nigdzie mi się nie spieszy.

Zakładałam 5-6min biegu/1min marszu. Skończyłam na 32:48min/0min marszu, mhm 5km ciurkiem. Jestem z siebie strasznie dumna. Szalenie dumna. Wzruszona okrutnie tym wszystkim. 







wtorek, 13 września 2016

EVEREST BASE CAMP | Katmandu i Happy Holi! - dni kolejne


Leżymy sobie leniuchujemy, czytam nam przewodnik po Katmandu, żeby coś ciekawego znaleźć i dochodzę do działu ze świętami. Znajduję święto zwane Holi, które dzieje się na przestrzeni marca-kwietnia, przypomina nasz lany poniedziałek. Czytam dalej, że ludzie biegają, sypią się kolorowymi pyłkami, leją wodą i w ogóle czad. No to już snujemy jak byłoby fajnie gdybyśmy trafili na ten dzień, gadamy, gadamy. Wieczorem wychodząc na kolację, dopytujemy o święto okazuje się, że jest ono jutro! Zachwyceni fartem, snujemy tysiąc wersji tego dnia, że kupimy takie ogromne karabiny na wodę i będziemy latać cały dzień i w ogóle super. Zasypiamy z myślą, że jutro wydarzy się coś wspaniałego.

Wstajemy rano zapał opada. Gadamy, że to pewnie jak teraz lany poniedziałek, że mało dzieciaków lata i co tylko my będziemy z tymi karabinami. Idziemy na mały rekonesans i śniadanie. Dostajemy nieśmiało pierwszym proszkiem, no bo turyści i nie wiadomo do końca czy wolno. Zajarani, że jednak coś się dzieje, idziemy założyć ciuchy, które mogą się zniszczyć i ruszamy w miasto. A taaaaammm...

Czad! 

Już po chwili okazuje się, że to prawdziwa wojna. Proszki fruwają, baloniki z wodą lecą z góry, z dołu, z boku. Już tutaj nikt się nie przejmuje, że turyści, to regularna wojna!!! Bawią się wszyscy i co ciekawe, to nie jest tak, że ten proszek się na kogoś rzuca tylko podchodzi do drugiej osoby smaruje nim twarz (jedni robią to delikatnie, inni po prostu całą Cię nacierają) i składa życzenia: Happy Holi! Naprawdę bawią się wszyscy, mam małe wątpliwości gdy bezpalczasty bezdomny smaruje mnie po twarzy, tą ręką bezpalczastą ale do tej pory nic mi nie odpadło więc raczej się niczym się nie zaraziłam.

Czad!

 

Gdy już nie mamy siły i proszki się pokończyły wracamy do hotelu ale jest fajnie miło słonecznie więc siadamy na schodkach przed i pijemy piwko, potem kolejne. W międzyczasie dosiada się do nas kilka osób i tak siedzimy parę godzin upaciani, w słońcu, szczęśliwi, sącząc zimnego browarka.
 







Mega polecam znaleźć się tam tamtego dnia.

piątek, 9 września 2016

EVEREST BASE CAMP | Katmandu - dni kolejne



Rano wstajemy wracamy do Katmandu. Po wczorajszych szaleństwach nie jestem w stanie używać stóp, a tym bardziej założyć buciorów więc pozostaje mi podróż w wełnianych skarpetach i japonkach. Chyba nikt się nie zdziwi jak powiem, że na lotnisku spotykamy Jacka. Żegnamy się z Jackiem, Jubo-tragarzem i szussss lecimy. Jakoś dłużej bo coś się dzieje ale ja jeszcze próbuję łapać ostatnie widoki więc wydłużenie drogi mi nie przeszkadza.







Pierwszy dzień w Katmandu, to taki trochę dzień organizacyjny. Nie mamy hotelu, nie wiemy za bardzo co i gdzie zjeść, nie mamy luźnych ciuchów więc jeszcze trochę chodzimy i ogarniamy. Nikt z nas nie planowałam tego Katmandu, to miały być stacje przejściowe, a tutaj magia proszę Państwa magia się dzieje.



Kolejne dni, nawet nie wiem ile ich było, to magia. Ciało, głowa oddają ostatnie dni. Gdzieś boli, gdzieś swędzi, gdzieś schodzi skóra ale już nic nie trzeba. Nasz cały czas w Katmandu po prostu płynie. Wszystko jest jakby z boku, z tyłu. Nikt nie myśli o tym co się dzieje w Warszawie, żyjemy w jakimś zawieszeniu jakby ten czas tutaj był jedynym prawdziwym, a cała reszta nie istniała. Płynie cudownie w takim zatraceniu. Niczego od nas nie wymusza, są dni gdzie się szlajamy po sklepach, są takie gdzie leżymy całymi dniami i czytamy, są takie wieczory gdzie siedzimy na krawężniku i gapimy się na ludzi, są takie gdzie idziemy w melanż. Po drodze mamy szczęście trafić na holi, więc cały dzień biegamy w kolorowych pyłkach. Wszystko płynie, każdy dzień mimo tego, że taki sam to inny. Mnóstwo rzeczy zachwyca, mnóstwa obrzydza (wciąż więcej, dużo więcej zachwyca).

To teraz po kolei.

Zasłużone pierwsze miejsce wędruje do, tamtarmtam...

1. ŻARCIE!



Oooo tak! Ja z tych co potrafią zjeść cały wszechświat i próbować ubóstwiam więc zażeram się okrutnie. Spodnie, które po pobycie w górach spadają przez biodra po powrocie bardzo ładnie zaczynają się dopasowywać do ciała. Dzień zaczynam od: Cześć! Juuuubyyyyy... Palak paneer, potem do listy dochodzi egg masala. Wszystko jest przepyszne. Szukamy najbardziej schowanych, miejscowych, czasem najbardziej obleśnych miejsc. Zażeramy się jak dzicy. Wspomniany palak panner, egg masala, coś a'la Nepal Set, wszystkie możliwe naany, roti. Do tego całe żarcie uliczne tutaj jakiś naleśnik z warzywami, coś czym się wszyscy zażerają okazuje się, że to płuca czegoś, jakieś dziwne szaszłyki i inne przekąski od Pani która wygląda jak stara burdel mama. Na deser obowiązkowo lassi, które jest tak słodkie że nie mamy siły po nim dojść 500m do hotelu. Juby zabiera mnie też na prawdziwą kolację. Jemy wszystko co nowe, co można spróbować i mogłabym o tym godzinami ale niech zdjęcia mówią za siebie. :)



















P.S. Jedyna zasad, to przed/po walnąć lufkę, tak profilaktycznie, na żołądek, na ewentualne zatrucie. ;)


2. ZWIEDZANIE



Zwiedzania u nas mało, zdecydowanie chętniej się szwendamy, co też formą zwiedzania ale nie przewodnikową. Któregoś dnia jedziemy do Swayambunath, czyli świątyni małp. Duuuużoooo małp, dzikich małp, duuużoooo much, gorąco i duszno ale warto było. Jubcio źle się czuje więc kima na ławce, a ja idę zwiedzać.









  



3. WIECZORNE SZWENDANIE


Oj tak to też lubię. Chyba w ogóle jestem wieczornym szwendaczem. Szwendamy, przysiadamy, patrzymy, zaczepiamy ludzi, ludzie zaczepiają nas. Jest duży ruch, harmider. I tak szwendamy się jak ten ruch jest na prawdę duży do momentu aż robi się całkowicie pusto ciemno, bo tam przecież nie ma latarni.















C.D.N

W kolejnym odcinku Happy Holi!, dzienne szwendanie i zobaczymy co jeszcze wymyślę.

Buźka!