Etykiety

niedziela, 26 lutego 2017

O wiośnie, o byciu dzieckiem i tym że czasem chce się być smyranym.


Chciałam opisać dzisiejsze BBL Lasy i tak w trakcie napisała się jedna anegdota, potem kolejna. No nie, niespójne wyszło, przydługaśne. Wyizolowałam anegdoty, a o BBL Lasy będzie next time.

Specjalnie dla Was o tym, że wiosna idzie i trudno być córką.

3...,2...,1...

Ptak, gołąb mi przyleciał, gniazdo zrobił jajko zniósł. Na balkonie.

No i sobie wymyśliłam, że taki objaw wiosny no wprost dla mnie! Żebym TO JA całemu światu obwieszczała, że wiosna idzie. Tak wyczekana do cholery, tuż, tuż, za rogiem. I Pani w sklepie opowiedziałam no i każdemu po kolei. Latam jak opętana każdemu o tych ptaszkach. Jak ten ekshibicjonista jestem na przystanku, do obcych ludzi rozchylam płaszczyk, zagaduję:

- „A czy Pan wie, że mi ptaszek gniazdo zrobił na balkonie i są jajka, no więc na bank wiosna idzie?!!!”.
- „Yhy…”

Wymyśliłam, że im słoninkę kupię, nie wiem domek zbuduję, żeby im dobrze było, wiosna jest, ROZMNAŻAJCIE SIĘ, dbajmy o życie.

Chwalę się rodzicom, że taka zaradna, o tych planach tu słoninka, tam karmniczek, czekam aż mnie posmyrają za uszkiem. Nieee, mowy nie ma. Cooo Ty?!

 Oni chyba już wiedzą jak powstrzymać się od fejspalma.

Tłumaczą. Jak zostawię, to już się nie opędzę, że obsrają, a ja przecież mam swoje małe sanktuarium medytacyjne na balkonie, no to jak obsrane wszystko ma być?

Sobie myślę: ale co znowu zwierzątka nie mogę mieć? Że co, za mało odpowiedzialna?! Kiedyś tak już mi mówili, że chomika nie kupią, to mrówki przyniosłam do domu bo chciałam mieć jakieś.

Po chwili zaczęłam się zastanawiać, że może jednak wiedzą o czym mówią. W sumie kilka osób wcześniej, mówiło podobnie, co więcej Tata poparł, że u jego Mamy na Wiejskiej zostawili i walka przez lata była z tymi gołębiami. No dobrze, niech im będzie.

 Nie będę opisywała przebiegu operacji. W rozkroku jakbym tai chi uprawiała z miotłą, jedną stopą w mieszkaniu, drugą na balkonie. No zrobiłam to, nie lubię siebie. Potem śniło mi się że z tych dwóch jajek wykluły się dwa małe pieski, których nikt nie chciał i całą noc szukałam kogoś kto by może jednak. Potem że reanimowałam małego ptaszka noworodka, tak palcem tykałam go, a potem wdech, no dramat.

Dramat, dramat i jeszcze rodzice myślą, że mają dziecko debila. No ale tak to z tą miłością rodzicielską co musi znosić wiele. Żeby nie było z drugiej strony też nie najłatwiej.

To jeszcze o jednym: życie kontra rzeczywistość.

Ostatnio w bardzo przykrych okolicznościach spotkałam moją dawną miłość – wujka Ziutka, miłość z okresu 4-5 lat -gdy miałam, (ciągle mam gumkę do ścierania w kształcie serduszka od wujka). No dobrze, wujek (aaaa, to wujek z serii przyjaciele rodziny) się przygląda i mówi, że nie może przestać patrzeć bo ostatnio jak mnie widział to mnie kąpał no i taka duża teraz. Na co ojciec, kochany tatuś mój. Nie czekajcie odznaczmy tę cześć, niech, bardziej dramatycznie będzie.

Na to Ojciec:

.„taaaa, a teraz stare babsko”.

Tak sobie myślę, że zawsze mogło być: „stare, tłuste babsko”.

Olwejs luk on de brajt sajd of lajf.

Nie wiem chyba tyle z mojej wiosny ale myślę że ku pokrzepieniu – IDZIE, zaufajcie, uff, uff. 

czwartek, 23 lutego 2017

No to co robić z tymi kontuzjami, kurde?


No dobrze jak tytuł zapowiada prawda objawiona zaraz się pojawi. W sumie tytuł taki prosty i wystarczyłoby jedno zdanie - Idź do lekarza sportowego - ale że blogerę, że zachęcić chcę i podłoże motywacyjne, to się rozwinę.

Historie problemów z kolanem, które nie były problemami z kolanem wszyscy znają. Popełniłam milion pięćset sto dziewięćset wpisów na ten temat, nawet w czasie największej frustracji jeden z najlepszych na tym blogu - No żesz kurwa mać! Więc nie będę dużo pisać ale w przybliżeniu. 

Zaczęłam biegać we wrześniu - październiku 2014, w lutym 2015 zabolało, w maju pierdzielnęło. Miesiąc przerwy i zaczęłam wracać do formy ale wciąż z dużą niepewnością, raz lepiej raz gorzej, raz bolało bardziej, raz mniej. Sezon zamknęłam w listopadzie ledwo dokuśtykując do mety. 2016 był ciężki, no cały był ciężki noga nie pracowała ale motywacji żadnej też nie było. Pojawiły się różne dodatkowe sporty, jakieś pojedyncze próby powrotu ale nie było tam formy, zdrowej nogi, ani motywacji. Na nogi zaczęłam stawać na koniec sierpnia i tutaj pojawiają się regularne treningi ale wciąż napięcie w nodze i duże obawy, że zaraz walnie no i walnęło w październiku ale prywatnie. Potem znowu brak motywacji, noga ciągle napięta, boląca, jakieś pojedyncze próby - bez sensu. Przełom w lutym. Spojrzałam na to wszystko i powiedziałam sobie bardzo ważną rzecz:

Nie chcę tracić więcej czasu.

Wątek "nie chcę tracić więcej czasu" no rozbudowany jest, a że lubię parapsychologiczne dyrdymały, no to nie chcę na wiele rzeczy. Nie chcę na ludzi, którzy nie są tego warci i to nie znaczy, że są bezwartościowi ale do mojego życia nic nie wniosą. Nie chcę dla ludzi o nieczystych intencjach i to nie znaczy, że mają złe ale niejasne. Mogłabym wymieniać i wymieniać ale chyba każdy już wie o co kaman. Ścinam bezlitośnie znajomości, relacje bo nie mam siły ani ochoty starać się o rzeczy bezwartościowe. Nigdy nie potrafiłam zachować poprawności relacyjnej, teraz tym bardziej mocno stawiam na szczerość. Zdrowo jem, dbam o siebie, czytam dużo, chcę mieć czysto i pachnąco w domu, chcę się śmiać ale wiesz, tak tarzając się po ziemi, żeby brzuch, żuchwa i poliki bolały i mieć świeże kwiaty, chcę ciężko pracować ale stawiając granice, no wiele takich pierdół dobrze wpływających na łepetynkę. Chcę, żeby decyzje które podejmuję były moje, chcę zaufać mojej intuicji, bo znowu czuję, że się mocno odradza. Chcę dużo biegać, bo jak biegałam to byłam szczęśliwa, to miałam swój rytm, to wymagałam od siebie ale fajnie wymagałam, w wielu kwestiach.

No to wracając do: "Nie chcę tracić więcej czasu", zapisałam się do lekarza sportowego i dzisiaj byłam po raz pierwszy. Opowiedziałam Panu historię moich przygód z ortopedami i fizjo i w sumie jak to powiedziałam na głos to zaczęłam się śmiać. No bo co, jeden ortopeda kazał mi iść na operację, drugi nie biegać i jeździć windą, jeden fizjo kazał robić kołyskę co dwie godziny, drugi smyrał mnie pod kolanem, żeby osłabić jakieś tam receptory, a trzeci przykleił kółko do nogi. Jezu, jak perspektywa zmienia postrzeganie. No i wiesz normalnie bym uznała, jejku na co ja straciłam tyle czasu ale teraz w sumie wiem, że potrzebowałam go stracić.

Potem położył na stół i 45 min wiłam się z bólu. Ale to nie jest ból taki, jak przy borowaniu zęba, to jest taki ból, że cieszysz się, że jednak nie wpadłaś do Maca z okazji tłustego czwartku na ogromną bułę (jaką ja miałam ochotę! zeżreć takiego kanapulca, nie zjeść, a zeżreć tak wiecie żeby majonez po brodzie spływał) bo za żadne skarby nie utrzymałabyś go w żołądku. W sumie uznałam, że gdybym była torturowana to chyba jednak sprzedałabym, to co wiem bo to nie do wytrzymania. No co ja mam powiedzieć koszulkę można było wyżąć z potu, śmierdziałam bólem. Pokazał mi jakie mam różnice w spięciu, w zakresie ruchu jednej i drugiej nogi (i to nie jest tak, że milimetrami się różni i się jaram, to są różnice ok pół metra), no pokazał mi  tysiąc różnych rzeczy. Oczywiście w połowie uznałam, że nigdy do niego nie wrócę bo nie zniosę tego bólu, potem wstając, myślałam że zaraz zemdleję ale jak powiedział mi że w końcu wyprostowałam kolano, bo wcześniej na przykurczach chodziłam, to uznałam, że wrócę. 

Potem powiedział, że nie ITBS, na którym tak się zakotwiczyłam ale objawy bardzo podobne, tylko że koślawe te moje gice i jak biegam to mi do środka uciekają (już wiem dlaczego tak pokracznie to wygląda) i mięśnie boczne ściągają nogę, stabilizują żebym się do środka nie złożyła. No i stabilizowały, stabilizowały i się zmęczyły przeciążyły. Że z nim jeszcze 2-3 spotkania, a potem uwagaaaaa, chce mnie wysłać do trenera biegowego, który mi pokaże jak biegać technicznie, no bo biegam po prostu z dupy.  

No i co siedzę, a właściwie leżę, bo noga tak strasznie boli, że nie mogę do końca na niej stanąć i tak jeszcze przez trzy dni ale mam poczucie, że w końcu jestem zaopiekowana, a to ważne. Już kiedyś chodziłam na manipulacje powięziowe i na drugim i trzecim spotkaniu czułam się jakby Pani odwaliła swoją robotę i miała z głowy.

No dobrze puenta, bo znowu dużo wyszło. Jeśli cokolwiek Wam się wydarzyło od razu do lekarza sportowego. Oczywiście wykorzystujcie te swoje Srak-Medy, żeby porobić wszystkie badania, bo to cenne ale potem z badaniami w garści do-le-ka-rza-spo-rto-we-go! Jakiś czas temu robiąc badania u lekarza medycyny pracy, gdy dojrzał, że coś tam się leczyłam w LuxMedzie, pożaliłam się że i owszem ale nic z tego, powiedział mi bardzo ważną rzecz - oni panią doprowadzą do tego, żeby chodziła i tyle ale później to do Carolina Medical Center (wprawdzie byłam w innym miejscu ale po prostu - do lekarza, fizjo sportowego).

No to co? Z Bogiem. ;)

P.S. Dłonie mi przestały drętwieć, do tej pory bardzo często i szybko mi drętwiały, jak ręką odjąć.

środa, 15 lutego 2017

ROWEREM PO WSCHODZIE 2 | Stańczyki - Mała Huta - Suwałki dzień 3-5


DZIEŃ 3 Stańczyki - Mała Huta

Wstajemy, ogarniamy się, bark napierdziela jak jasna cholera, opuszczamy przepiękne Stańczyki. Na początek dwukilometrowy podjazd daje w kość ale i rozgrzewa. 


Kierujemy się do Trójstyku, trasa jest bardzo przyjemna większość prowadzi przez Green Velo, nową śliczną ścieżkę. Po 17 km jesteśmy na miejscu, trochę się krzątamy, zwiedzamy no fajnie jest. Czas ruszyć na jakieś jedzonko, w myśl zasady im gorszy blaszak, tym lepsze jedzenie, znajdujemy BAR na tyłach sklepu. Niestety tym razem zasada nie zadziałała ale z drugiej strony miło tam się siedzi, poznajemy parę, która właśnie jedzie do Trójstyku, gadamy, wymieniamy wrażenia. Standardowo pytamy: skąd mają mapę Green Velo? Hehe, to pytanie które zawsze usłyszysz bądź zadasz, jadąc tym szlakiem. :D



W końcu ruszamy dalej, tak jakoś wszystko fajnie powoli płynie, mi bark trochę puszcza, w okolicach 60 km robimy sobie przerwę na piwko w rowie, podjarana, że z barkiem lepiej planuję jak tu jednak uratować naszą wyprawę i że dzisiaj jeszcze trochę pociśniemy, jutro też. Sylwia myśli logicznie i każe mi się uspokoić, w sumie słusznie bo ból barku za chwilę wróci. 

Miałam o tym nie pisać ale kurde, żebyście wiedzieli jaki to ból i w czym był problem, bo to nie to, że pobolewało. Ja nie byłam w stanie sama wstać z łóżka, zapiąć stanika, skręcić karku żeby spojrzeć w bok, jak wsiadałam na rower to pierwsze 5 km musiałam jechać trzymając kierownice tylko jedną ręką, bo nie byłam w stanie z bólu dosięgnąć kierownicy dwoma. Wyć mi się chciało, w sumie wyć i wymiotować. No połamało mnie kompletnie, szczęśliwie Sylwia ratowała, smarowała, masowała.

No dobrze to wracając do naszego rowu, decydujemy że jedziemy do Suwałk i nocujemy w hotelu z najzajebistszym spa ever. Dość, koniec survivalu, cena nie ma znaczenia, chcemy być kobietami. Wymyślamy sobie jakie zabiegi i wszystko. Marzymy o tych grubych, miękkich szlafrokach. 

Jest plan! 

Kończ Pan, wstydu oszczędź, na tym wyjeździe nie jesteśmy sportowcami.

Taaa..., spa..., w Suwałkach.... Znalazłyśmy hotel... z basenem..., za grubą kasę, koło spa nie leżało.

No nie, bez sensu.


Decydujemy, że i tak jedziemy do Suwałk. Dojeżdżamy, idziemy do Biedry na zakupy, siadamy przed nią i szukamy noclegu z zamiarem wyjechania jeszcze kilka kilometrów za Suwałki, z tego co pamiętam, zaczynało już powoli robić się ciemnawo.

W każdym razie zonk, goni zonk. Wszystko zajęte, na jedną noc to nieee, ceny z kosmosu, jest sezon, może sąsiadka ale chyba też ma komplet. Szukamy z godzinę, znajdujemy jakiegoś Pana ale właśnie idzie z rodziną na imprezę, to nam klucz zostawi gdzieś w doniczce ale może jednak lepiej gdybyśmy szybko przyjechały, a my nie mamy jak szybko. Kombinowanie.

I tutaj z nieba spada nam Maniek. Znajdujemy nocleg u Mańka w ślicznej wiosce Mała Huta, nad jeziorem. No fantastycznie, Maniek okazuje się dość młody, no i taki prawdziwy, kochany Maniek z niego. 

Pokój jest świetny, wygląda jak salon u babci, wiecie 3 wersalki, po środku stoliczek z koronkowym obrusikiem, sztuczne kwiatki, obrazki świętych. Do tego widok na jezioro, pomost, chcemy tam iść wieczorem posiedzieć.


Ale jakoś dopada nas zmęczenie, bark już do dupy, do tego jakaś gula mi na mięśniu wyskoczyła. Dupa, dupa, dupa. Czas kończyć ten dzień, myjemy się i szybko padamy, śpimy jak u babci.


DZIEŃ 4 Mała Huta - Mała Huta

Wstaję z nadzieją, że dzisiaj w końcu pojeździmy, a tu dupa bark napierdziela jak dziki. Na zewnątrz leje.


Musimy pojechać do Suwałk, żeby pozamieniać bilety, miałyśmy wracać zdaje się z Białegostoku. Ogarniamy, jedziemy na obiadek, znajdujemy fajne tanie miejsce z polską kuchnią coś w stylu nowoczesnego baru mlecznego. Siedzimy tam sobie pod parasolem, wokół leje, pijemy piwko za piwkiem, Sylwia jeszcze się miota czy nie okrążyć Wigierskiego Parku Narodowego ale z piwka na piwko motywacja słabnie. Ściągamy na mój telefon tindera, Syl tłumaczy o co c'mon, no i trochę nie kumam ale przewijam tych wszystkich Igorów, Sashów, Aleksandrów i Borysów. W końcu nam się nudzi w całej beznadziei i ulewie stwierdzamy, że czas wrócić do naszego Mańka i się wykąpać w jeziorze. Do tego zrobimy sobie wieczorem prawdziwą ucztę, milion małych kąsków, przekąsek. Więc w tej ulewie szus do Biedry, jakoś w trakcie zakupów przykleja się do nas butla łychy, która za nami chodziła od poprzedniego wyjazdu. 


Wracamy i postanawiamy, że mamy wszystko w nosie, ja już mogę załatwić bark do końca, możemy się rozchorować, no możemy wszystko i tak jutro powrót. Bierzemy nasze metalowe kubki, łychę, telefony aparaty w siatkę, folię i do tego jeziora. Nie wiem jak to się stało ale chyba zanim do niego weszłyśmy to już nie było pół butli. 

Potem uznajemy, że w jeziorze w deszczu to najlepiej nago więc szus wywalamy kostiumy, boimy się tylko żeby nasz Manieczek nie dostał zawału.


Szalejemy w tym jeziorze nie wiem godzinę, może dwie. Strasznie fajnie. Wracamy do pokoju, Maniek żyje. Robimy sobie ucztę i o jakiejś 19 już śpimy. :) Kolejna pobudka następuje ok. 1 próbujemy kontynuować imprezę ale raczej bez polotu, idziemy spać dalej. :)


DZIEŃ 5 Mała Huta - Suwałki

Wracamy, po prostu wracamy do Warszawy.

Plan nie zrealizowany, taki przebomblowany ten wyjazd, trochę bez sensu. Nie mamy już ochoty na kolejne w tym sezonie. Ja bark leczę później przez miesiąc, bo zapalenie nerwów i coś tam z mięśniami i jakieś przykurcze, w sumie to do tej pory jak dłużej siedzę wykrzywiona, to mnie boli. 

Ale tak naprawdę z perspektywy czasu było super. Szaleństwa z Maciejem w Kiepojciach, cudowne Stańczyki i to siedzenie i paplanie u ich podnóża, Trójstyk gdzie panikowałam cały czas, że nas zaraz deportują za przekroczenie rosyjskiej granicy, Maniek, pływanie na golasa w jeziorze w ulewie i pewnie można by jeszcze wiele wymienić.

Tak to był udany wyjazd, taki jak to lato wiejskie, polskie, no cudne różnorodne, nie mogę się doczekać kolejnego. Sylwia zapowiada, że wrócimy skopać tyłek Suwałkom, trochę się boję ale chyba trzeba to zrobić więc drodzy Państwo oczekujecie w 2017 Wolf kontra Suwałki v2.

Buźka!



poniedziałek, 13 lutego 2017

ROWEREM PO WSCHODZIE 2 | Suwałki - Kiepojcie - Stańczyki dzień 1-2

Długo z Sylwią na tyłkach nie możemy usiedzieć, szybko myślimy o kolejnej podróży. W sumie to dużo nie planujemy tylko umawiamy się, że jedziemy, ustalamy datę i ruszamy z Suwałk, potem kierujemy się na północ do trójstyku, potem w dół objeżdżając Wigierski Park Narodowy i kończymy w Białymstoku.

DZIEŃ 1 Suwałki - Kiepojcie

Spotykamy się z Sylwią na Dworcu Wschodnim, jakoś strasznie rano ale tak na prawdę strasznie. Mam cholernie ciężkie sakwy, do tego stopnia że nie jestem w stanie sama wnieść roweru po schodach. Do tego oczywiście w międzyczasie następuje dwukrotna zmiana peronu, więc tymi schodami góra, dół. No nieważne, w końcu się udaje.

W pociągu w końcu przyznajemy się sobie, że jakieś zmęczone jesteśmy i tak na prawdę za bardo nam się nie chce jechać i potem pedałować przez 5 dni. I w sumie i jedna i druga miała spadek chęci już od kilku dni ale nic nie mówiła. No dobra siedzimy w pociągu, na zwierzenia za późno. Umawiamy się, że wobec tego na luzie, będzie fajnie i zaraz się rozkręcimy.


Po ponad 5h jazdy docieramy do Suwałk, bez energii, bez nadziei. Do tego pogoda słaba. Wieje, kropi. Nie ważne ruszamy, z zamiarem, że kupimy sobie jakieś jedzenie i picie zaraz po drodze, żeby się wzmocnić. Wyjeżdżamy z Suwałk na głodnego, bez kropli wody i to był pierwszy błąd.

Jedziemy przez 20 km, a żadnego sklepu nie widać. Jest cholernie silny wiatr, tak silny że momentami trudno jest utrzymać w rękach kierownicę i równowagę bo silne podmuchy walą w bok koła. Zmieniamy się co i raz, żeby jedna torowała drogę. Sylwia mega słabnie robi jej się ciemno przed oczami więc co chwila się zatrzymujemy, a jadąc drogą krajową nie jest to najprzyjemniejsza i najbardziej bezpieczna sprawa. Do tego zatrzymywanie się co chwila gdy pot cieknie po plecach w wietrze, szybko da efekty.

20 km, ze łzami w oczach, przeklinając co sekunda, no zniszczył nas ten początek. W końcu ktoś nas nakierowuje na sklep. Znajdujemy mały sklepik w Domu Rolnika i nie mamy już na nic ochoty. Jemy jakieś szproty, snikersy, pijemy mnóstwo wody. Na poprawę humoru sięgamy po piwko ale nie mamy żadnej motywacji żeby ruszyć. Chyba tylko taką, że jest straszliwie zimno.


Siedzimy tam półtorej, może dwie godziny, w końcu zbieramy się. Dalsza trasa jest trochę lepsza bo zyskałyśmy siłę jednak niesamowicie wymagająca. Ciągle górki, silny wiatr. Po 40km znajdujemy dzikie pole namiotowe i wiemy, że nie zrobimy żadnego ruchu dalej. Mimo tego, że jest lodowato wskakujemy do jeziora, żeby się umyć i w tej lodowatej wodzie czuję potworny ból karku i lewego barku. No dobra przemęczenie, jutro będzie lepiej ale z minuty na minutę robi się coraz gorzej. Próbuję wygrzać bark, niestety możliwości nie mam zbyt wielu, powoli przestaję nim ruszać,


Zagadujemy do rodziny która jutro kończy swoje wakacje na polu i tak od słowa do słowa, szykuje się wspólny wieczór. Wspólnym wieczorem głównie jest zainteresowany rozkoszny Maciej. Nie wiem jak do tego dochodzi ale podczas kąpieli w jeziorze z Sylwią obaliłyśmy pół litra jakiejś porzeczkówki więc chęć do bratania się u nas też wzrosła. Nagle Maciek prowadzi nas do miejsca, gdzie na pewno można kupić jeszcze jedną flaszeczkę - wie bo spędza tu wszystkie wakacje. Po pół godzinie okazuje się, że jednak nie do końca wie, co więcej nie szukamy sklepu tylko jakiegoś domu, gdzie chce odkupić od gospodarzy. W końcu z nutą niepewności pukamy do jednego otwierają nam staruszeczkowie, okazuje się, że granica zamknięta, nie można już kupować taniej wódki - nie mają czego nam sprzedać. Przekonujemy, przekonujemy w końcu wybierają coś ze swojego barku i nam odsprzedają, dają tyle jabłek ile możemy unieść, żegnając życzą żebyśmy się rozmnażali. Nice!

Wracamy na nasze pole i tak spędzamy całą noc, przy ognisku jedząc kiełbaski i inne rarytasy którymi nas częstują (my chyba miałyśmy tylko składniki na jakąś sałatkę, której chyba i tak nie zrobiłyśmy). Kolega Maciej wariuje kompletnie, nie wie którą się zająć więc lata ode mnie do Sylwii, potem zajął pozycję strategiczną po środku raz bajerując jedną raz drugą. Robi się późno, przy ognisku zostajemy już tylko w trójkę z Maciejem i nagle zaczynamy z Sylwią Macieja nakręcać. No dobra głupie to było nie znamy chłopaka, jesteśmy po środku dzikiego pola namiotowego, chłopak zaraz nam po prostu eksploduje. W którymś momencie chyba we dwie zrozumiałyśmy, że trochę przeginamy więc się żegnamy i idziemy do namiotu, a Maciej za nami, co więcej rozsiewając całą swoją garderobę, gdzie tylko się da. Chyba wciąż bardziej rozradowane niż przestraszone zostawiamy go w samych majtkach przed naszym namiotem opowiadając o całym ogromnym zasobie zabezpieczeń, które mamy w namiocie (całkiem możliwe, że i o kamerach coś wspomniałyśmy - uwierzył).


DZIEŃ 2 Kiepojcie - Stańczyki


Rano otwieram oczy, próbuję wstać i nie mogę. Nigdy w życiu nie czułam takiego bólu, na prawdę nie jestem w stanie podnieść się z dna namiotu. Nawet nie będę dalej opisywać bo nie da się tego opisać. Gdy już udaje mi się wyczołgać, dosłownie z namiotu okazuje się, że jedna osoba z naszych znajomych jedzie do sklepu, a tam też jest apteka. Nie wiem jakim cudem ja to przeżyłam bo każdy wybój, każdy ruch powodował że płakałam z bólu. Efekt jest taki, że faszeruję się, smaruję wszystkim co możliwe, zawijam kark i bark w puchowy śpiwór i tak się wypacam na słońcu przez kilka godzin marząc żeby przeszło.

Maciej zawstydzony przemyka gdzieś w cieniu cały czas, odzywa się do nas dopiero gdy wszyscy odjeżdżają.

Sylwia uznaje, że musimy jakoś przetransportować się pod dach na kolejną noc ale ja nie mam pojęcia jak to zrobić. Wdrapanie się na rower wydaje się niemożliwe, do tego bez możliwości skrętu tułowia zabieg dość niebezpieczny.

Ok 15:30 ruszamy, przejeżdżamy 6km do Stańczyków, ja nie dam rady zrobić ani pół kilometra więcej. Dojazd do Stańczyków jest przepiękny, na prawdę cudowny, Lecimy z górki więc widzimy wieś w dole, do tego po prawej mijamy przepiękne Jezioro Boczne (potem dowiadujemy się, że to tam kręcono ten film z Zakościelnym i Cieślak, co się taplają w tym jeziorku, no bardzo ładna scena). Dojeżdżamy, jemy, myjemy się, ja nie żyję, wyję z bólu. Dopiero teraz uświadamiamy sobie, że nie mamy żadnych zapasów na wieczór, a sklep jest na szczycie tej cudownej kilkukilometrowej góry z której tak pięknie się zjeżdżało. Sylwia zagaduje z gospodarzem naszej noclegowni, zgadza się, żeby nas zawieźć, w końcu jedzie tylko Sylwia, ja się dalej nie ruszam.




Wieczorem idziemy zwiedzić mosty - są przepiękne, ogromne, niesamowite. Żartujemy ze strażnikiem, dostajemy pamiątkowe pieczątki. Po zwiedzaniu siadamy u ich podnóża na huśtawce, pijemy drineczki, patrzymy jak dzień się kończy, gadamy. Taki magiczny letni wieczór, chociaż te sierpniowe już są dużo chłodniejsze.