Parafrazując, a może i powtarzając za Martinem: "Miałam sen...". Po lekturze "Maratończyka" śniło mi się, że tak jak on, płynęłam łykając kilometr za kilometrem i tak 12, 13, 20, 25km. Sen to był piękny ale gdy poszłam po nim biegać uznałam, że zdecydowanie nie łykam i nie kilometr po kilometrze tylko wymęczam metr po metrze. Lekko przybita zapomniałam o śnie cudownym, aż do dzisiaj.
Cały dzień trzymałam w miarę poprawną dieta, dodatkowo wiedziałam że dzisiaj choćby nie wiem co muszę pójść pobiegać. Plan był taki, nie przyspieszam bez sensu, tylko szuram sobie spokojnie moim tempem bez żadnych napin. 10/1min x 4, a potem zobaczymy, mogę wracać ale jak będę miała siłę na więcej to robię więcej (w głowie nieśmiało migotało mi 10km).
Nie powiem, że w każdym momencie było idealnie ale całość - na prawdę świetna! Żadnej kolki, żadnego odpuszczania, 10km - 10/1min, do tego całkiem równe. 10km nie takie proste po sporo pod górkę (góreczkę niedużą, to nawet nie górka ale nie po płaskim całkowicie), oczywiście mniej z górki (jak to zawsze). No na prawdę super! A więc wniosek - czasem warto odpuścić!
Moje dzisiajesze superfood, to serek wiejski light z papryką, połówką awokado i plastrem czerwonej cebuli. Super, pycha, polecam, buźka, pa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz